Alfabet Andrzeja Hamady
Dzisiaj setne urodziny obchodzi Andrzej Hamada. Nestor opolskich architektów, znawca historii Opola, barwna postać naszego miasta. To dobra okazja, by przypomnieć naszą ostatnią rozmowę z jubilatem przeprowadzoną w 2023 roku. „Alfabet Andrzeja Hamady”: trochę dziurawy, brakuje kilku literek, ale nawet w długim, 100-letnim już życiu bohatera jest tak, że nie na każdą literę zostaje wspomnienie, które warto było przechować. Po niektórych, tych znaczących, zostały w domu naszego bohatera materialne pamiątki. A po innych tylko ulotny przebłysk pamięci. Ale skoro już on nastąpił, skoro się jakoś odcisnął, to widocznie z jakiegoś powodu. W jakimś nieuświadomionym sensie był istotny.
A
Analfabeta. To było niedługo po wojnie. Gdy przyjechałem do Opola, to był styczeń 1952 roku, funkcjonowało tu czterech architektów, dwóch młodych i dwóch starych. My młodzi uważaliśmy się za artystów, starzy, jeszcze przedwojenni – za rzemieślników. Różniliśmy się począwszy od wyglądu – starzy nosili się w garniturach, z przedwojennym lwowskim sznytem. My młodzi, powojenna cyganeria, uważaliśmy ich za przebrzmiałe sławy. W tym czasie przyjechał do Opola inżynier Jerzy Zajc, chwalił się, że w swoim zawodowym życiu wybudował milion metrów sześciennych kubatury, a o nas młodych mówił z przekąsem: Wy to jesteście najwyżej ludzie z dyplomem architekta, a prawdziwym architektem jestem ja. Nie powiem, żeby mi to specjalnie pasowało, że nas traktował jak gówniarzy. Ja byłem wtedy architektem wojewódzkim, prezesem SARP w Opolu i inżynier Zajc niejako mi podlegał. Wtedy weszło nowe prawo, według którego wszyscy, którzy zajmowali się budownictwem, musieli mieć uprawnienia budowlane. Wezwałem więc Zajca do siebie i poprosiłem, by okazał dyplom ukończenia uczelni. A on na to, że nie ma, że wojna, że wszystko poszło z dymem. No a ja: jaki problem, pan pojedzie do Krakowa na uczelnię i odtworzy uprawnienia. Bo jak architekt nie ma dyplomu, to według nowych przepisów nie istnieje. Nie ma sprawy – powiedział i pojechał. Z tym że inżynier Zajc studiował, owszem, ale we Lwowie i nie bardzo tak na ładne oczy chcieli mu w tym Krakowie te jego uprawnienia potwierdzić. Przyjął go tam jeden z profesorów i chciał go przepytywać z historii architektury polskiej. Na to Zajc wstał i zagrzmiał: Pan profesorze przepytywać to może swoich studentów, ale nie mnie, starego wygę! No i tyle tam załatwił, potem wezwali go do Wojskowej Komendy Uzupełnień w Opolu w celu uzupełnienia papierów. Podał, że ma wykształcenie wyższe, ale ani świadectwa maturalnego, ani dyplomu okazać nie umiał. Miał tylko indeks na dowód, że w tym Lwowie jednak studiował. W tej komisji żołnierz służbista był jednak nieubłagany: nie ma dyplomu, to nie ma wykształcenia, jakąś szkołę pan skończył? No to się Zajc zdenerwował i powiedział: Pisz pan analfabeta. Takie to były czasem przypadki po wojnie. A z tymi starymi to jednak była przesada, mieli najwyżej po czterdzieści kilka lat, z dzisiejszej mojej perspektywy młodziki po prostu.
Armia Krajowa. Przez całą okupację byłem żołnierzem AK w Krakowie. To jest mój jeden z największych życiowych powodów do dumy. Służyłem w wywiadzie. Z racji swoich zawodowych zajęć, o których jeszcze tu wspomnimy, często kontaktowałem się z Niemcami, pracowałem w miejscach newralgicznych, dla zwykłego obywatela Generalnej Guberni niedostępnych i pisałem stamtąd raporty i sprawozdania. Mam w domu jeszcze oryginalną opaskę AK Kraków, to jest mój największy skarb.
B
Budynek. Filharmonia, moje pierwsze dzieło w Opolu. To był rok 1952. Byłem dumny, że mam taką spektakularną realizację w centrum miasta. Dla młodego architekta po studiach to było spore wyróżnienie. Wcześniej w tym miejscu stał teatr, na dole jakiś garaż był. I to właściwie jedyny budynek jaki w Opolu postawiłem, bo przez resztę życia byłem architektem wnętrz. Zajmowałem się wystrojem sklepów MHD, można powiedzieć, że byłem nadwornym architektem, tak w branży spożywczej, jak i przemysłowej. Robiłem wszystkie wnętrza sklepowe w Opolu. Opole w 1952 to było ciągle morze ruin, do dworca od Rynku chodziło się Reymonta, bo zrujnowana Krakowska nie była zbyt bezpieczna, zwłaszcza po zmroku.
C
Na tę literę to mam trochę skojarzeń, zwłaszcza ze słowem na „ch”, ale o tym nie będziemy raczej mówić. Było, minęło, spuśćmy na tych „ch” zasłonę milczenia.
D
Deska. Właściwie to była dykta rysunkowa. Uratowała mi życie, mam ją do dziś. Stoi w moim pokoju na honorowym miejscu i ciągle mi przypomina jak wiele jej zawdzięczam. Chodziłem wtedy do szkoły budowlanej w Krakowie, a dostałem zlecenie z AK, by na mapie III Rzeszy nanieść wszystkie obozy jenieckie z podziałem na różne ich rodzaje. Byłem dobrym kreślarzem, zadanie w sam raz dla mnie. Z jednej strony dykty miałem rysunek szkolny a z drugiej tą mapę. Pamiętam nawet co na tej szkolnej stronie było: układy cegieł. I gdy kiedyś nocą zaznaczałem te obozy po konspiracyjnej stronie deski, jakoś tak niezbyt solidnie zasłoniłem okno, a obowiązywało całkowite zaciemnienie. Dobrze, że niemiecki patrol był głośny i słyszałem jak krzyczą na babcię już pod moimi drzwiami pokoju, bo ona otworzyła im drzwi: Was ist los, co się tam świeci?! Ledwie zdążyłem odwrócić deskę na szkolny rysunek, gdy wparowali do naszego pokoju. Ojciec się obudził i z łóżka zaczął im wyjaśniać, że syn kształci się na budowlańca, że jednocześnie pracuje i tylko w nocy ma czas, by wykonać rysunki techniczne na zadanie domowe. Ale ci żandarmi nie do końca dali wiarę, tak się złożyło, że jeden z nich był z wykształcenia budowlańcem i zaczął mnie przepytywać z tego rysunku : Was ist das? A ja na to das ist Blockwerband. Und das? Das ist Kreuzwerband. Na to on poklepał mnie po plecach i mówi: Gut Junge, zostaniesz inżynierem i będziesz pracował dla Niemców. Powiedzieli tylko, żeby światło nie przeświecało przez okno i sobie poszli. Ja się nigdy rodzicom nie przyznałem, co miałem po drugiej stronie tej deski…
E
Eiffla. Oczywiście wieża Eiffla. Dla mnie to skończone dzieło architektonicznej sztuki. Ta wieża mnie fascynuje. Byłem tam wielokrotnie, za młodu wchodziłem nawet na piechotę. Bywałem w Paryżu często, moja córka jest wicemerem tego miasta, już trzecią kadencję Mało kto wie, że opolanka Kasia Hamada jest wicemerem Paryża. Kiedyś często tam jeździłem autem, teraz, już siły nie te, dałem sobie z takimi podróżami spokój. Noszę ten Paryż już tylko w sobie. I te widoki z góry na miasto z wieży pana Eiffla.
G
Gdynia. Moje miasto. Jako dziecko mieszkałem z rodzicami przez 10 lat najpierw w Gdańsku, potem w Gdyni. Gdynia to były wtedy, na początku lat 30-tych, właściwie tylko dwie ulice: 10 lutego i Świętojańska. Port już stał, wszyscy Polacy byliśmy dumni z tego portu, bo to było nasze polskie okno na świat, a nie jakieś tam niemieckie nabrzeże w Gdańsku. Moja gdyńska szkoła stała w połowie ulicy 10 lutego po lewej stronie, jak się idzie od dworca. Nowoczesny gmach, tylko takie wtedy w Gdyni budowano. Pamiętam piękny, jasny, przestronny budynek i szkolne boisko. Rodzice Polacy źle czuli się w Gdańsku, po 1933 roku coraz częściej Polacy padali ofiarami prześladowań. Były przypadki, że Niemcy bili Polaków na ulicach. Policzkowali na przykład za to, że nie odwzajemnialiśmy hitlerowskich pozdrowień, gdy ulicą mijały przechodniów oddziały spod znaku swastyki. Odwracaliśmy wtedy wzrok i udawaliśmy, że oglądamy sklepowe witryny. Niektórzy niemieccy przechodnie potrafili podejść i uderzyć za to w twarz, przewrócić człowieka na trotuar. Atmosfera w Wolnym Mieście Gdańsku po dojściu Hitlera do władzy z każdym rokiem robiła się nie do wytrzymania i rodzice zdecydowali o przeprowadzce. Tato był specjalistą od transportu towarowego w dyrekcji kolei, pracował w Gdańsku, dojeżdżał najpierw z Tczewa, a potem z Gdyni. W jednym i drugim polskim mieście atmosfera do życia była już zupełnie inna. Rodzina Hamadów, to była wtedy rodzina kolejarska, na kolei pracował tato, babka, ciotka. Przedwojenną Gdynię pamiętam jako dziesięciolatek. Z dumą odnotowaliśmy rozwój tego miasta, wszyscy interesowali się każdym nowym budynkiem: zapamiętałem uroczystości po oddaniu do użytku gmachu Poczty Polskiej. Ludzie byli z tej naszej Gdyni po prostu nad wyraz dumni. Zresztą w całej Polsce, ale tu, na miejscu no to już najbardziej dawał o sobie znać lokalny patriotyzm. Gdynia – to naprawdę brzmiało dumnie, to była marka.
Giewont. Przed wojną mój pierwszy wyjazd do Zakopanego z mamą. Poszliśmy na Giewont przez Dolinę Kondratową, to był mój pierwszy zdobyty szczyt. Zakopane przed wojną miało status wyjątkowego kurortu, każdy przedstawiciel polskiej socjety musiał się tutaj pokazać. Pamiętam pogoda była wtedy śliczna i widok z Giewontu na miasto niesamowity. Pod nami Zakopane, nad nami krzyż, a ponad nim już tylko błękitne niebo. Wydawało mi się, że wyżej już wejść się nie da. Moja pierwsza górska przygoda.
I
Irlandia. Byłem, łowiłem ryby, bardzo mi przypasował ten kraj. Ciepło o nim myślę. Byłem akurat w odwiedzinach u córki w Paryżu. Jej przyjaciel miał łódź na północy i zaproponował wyprawę. Popłynęliśmy do Irlandii, po drodze złowiłem dwie taaakie ryby. Te ryby, mówili, nazywają się poloki, mam z nimi zdjęcie. Potem zjechałem Irlandię wzdłuż samochodem, ale to te ryby zapamiętałem najbardziej. Mam w domu z nimi zdjęcie.
J
Józio. To była taka charakterystyczna postać na krakowskim rynku. Józia wszyscy tu znali, nie był nikim ważnym, po prostu codziennym elementem kolorytu miasta. Józio nosił się elegancko, zawsze w garniturze, przystojny, wysoki, zawsze sam. Był namiętnym palaczem, z tym, że nigdy nie miał przy sobie papierosów. Wypatrywał więc palaczy na ławkach na Plantach, siadał obok i czekał. Gdy ktoś kończył papierosa wyrywał mu go z ręki i mówił: Teraz ja. Cały Józio. Wariatuńcio, ale taki pozytywnie zakręcony.
Jesionowski. Mój przyjaciel Florian, twórca opolskiego amfiteatru. To ja go ściągnąłem do Opola. Studiowaliśmy na politechnice w Gdańsku, on jakieś dwa, trzy lata niżej. Bardzo się jako student wyróżniał, był bardzo aktywny, ciągle na uczelni organizował jakieś spotkania z ciekawymi architektami. Gdy tylko po studiach przyjechałem do Opola, zaraz do niego uderzyłem: Jesion, przyjeżdżaj, będziesz głównym projektantem, moim zastępcą będziesz, trzeba odbudować Ziemie Zachodnie, roboty jest huk. Jesion był człowiekiem wyzwań, długo się nie zastanawiał. Dla architekta Ziemie Odzyskane to była fascynująca przygoda, coś jak Dziki Zachód dla kowbojów, smakowały przygodą. A z tym amfiteatrem to było tak: Karol Musioł miał pomysły, ale nie potrafił ich zwizualizować. Chodził po mieście i jak widział któregoś z nas architektów od razu zaczepiał: Inżynierze taki pomysł mam, tylko szkicek mi zróbcie. Myśmy Musioła od tej strony znali i jak szedł ulicą, uciekało się na drugą stronę. Jesion dał się złapać, akurat wtedy chodziło Musiołowi o szkicek amfiteatru. Jesion wykonał robotę. Nigdy natomiast nie stworzył jego projektu. Robił po prostu rysunki poszczególnych elementów amfiteatru i na ich podstawie zlecał robotnikom robotę: Na zasadzie przynieście tą ziemię stąd – dotąd, i inne takie szczegółowe polecenia. Część tych szkiców Jesiona do dzisiaj przechowuję w domu. Kończyli budowę amfiteatru na dzień przed rozpoczęciem I Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki. Organizatorzy byli cali w strachu, że Jesion z tym amfiteatrem nie zdąży, bo jeszcze trzy miesiące przed inauguracją amfiteatr był w kompletnym prochu. A Jesion uspokajał, że nie ma takiej możliwości żeby nie zdążyć, co prawda ma fachowców bez szkół, ale sprawdzonych i dla nich termin to jest termin, świętość. Był przy tym bardzo oszczędny, gdy potrzebował ziemi, wysłał wici, że odbierze każdą jej ilość. Tą ziemię zwozili mu z całego regionu a najbliżej z wykopów pod szkołę muzyczną na Pasiece. Za darmo rzecz jasna. Bo z funduszami było wtedy cieniutko. No i co, ostatnie prace w amfiteatrze kończyli w przeddzień festiwalu, ale zdążyli.
K
Katastrofa. Gdy w Opolu w 1934 runęła wieża ratuszowa, to było wydarzenie, dziś powiedzielibyśmy medialne, również poza granicami Niemiec, w tym także w Polsce. Mnie ta katastrofa ogromnie zainteresowała, czytałem o niej w prasie, próbowałem poprzez dostępne informacje z przedwojennych gazet dociec jak to się mogło stać. Ciekawe było też to, że nikt w tej katastrofie nie zginął, wieża padła po przekątnej rynku i jej czubek trafił pod kościół franciszkanów. Dokładnie między domy. Gdyby runęła na kamienice, zabiłoby pewnie kupę ludzi.
Kraków. W Krakowie mieszkała prawie cała nasza rodzina: ciotki, babki, wujowie, kuzyni… Myśmy tam co roku z Wybrzeża jeździli, zwłaszcza na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc. W 1938 roku w końcu przeprowadziliśmy się do Krakowa, zamieszkaliśmy w kamienicy kolejowej na Placu Matejki, czyli w samym centrum, rewelacyjna miejscówka. Spędziłem w tym mieście całą wojnę i kilka lat po niej. Moje miasto.
L
Landesdorfer. Szkolny kolega z Gdyni, jedyny Żyd w klasie. A Żydzi przed wojną nie byli w Polsce lubiani. Myśmy tak nie myśleli, Landesdorfer to był fajny kumpel, grzeczny, miły, uczynny, pogodny, inteligentny i skromny. W klasie był bardzo lubiany, siedział w pierwszej ławce. Na lekcjach religii, gdy zaczynała się modlitwa i wszyscy wstawali, on wstawał również, spuszczał głowę i stał w milczeniu. W końcu kiedyś poprosił, czy może na czas modlitwy wychodzić na korytarz. Profesor mu pozwoliła. Niezwykle taktowny chłopak. Ale mieliśmy też jednego profesora od biologii, wyjątkowego żydożercę. Pamiętam, był z niego wielki grubas, siedział rozlany za katedrą, nienawidził Żydów a jednego z nich miał przed sobą w pierwszej ławce. I ten nauczyciel się na biednym Landesdorfie nieustannie wyżywał. Pierwsze co robił, kładł na katedrze dziennik i krzyczał: Landesdorfer! No to Landesdorfer wstawał. Siad – polecał, więc Landesdorfer siadał, i tak po kilka razy ćwiczył biednego chłopaka, zawsze na początku każdej lekcji z biologii. A każdą taką sesję kończył stwierdzeniem: Landesdorfer, kiedy ty przestaniesz być zasrańcem? Po czym jak gdyby nigdy nic przystępował do tematu.
Lwów. Moje miasto. Mieszkałem tam trochę, a konkretnie w Zimnej Wodzie, ostatnim przystanku przed Lwowem na kolejowej trasie z Przemyśla. Wtedy krążył zresztą taki dowcip, często powtarzany przez pasażerów w stronę konduktora: Panie konduktorze, czy w Zimnej Wodzie staje? Zatrzymaliśmy się tu uciekając z Krakowa przed Niemcami w 1939. We Lwowie też czas jakiś czas mieszkaliśmy, ale najdłużej to w tej Zimnej Wodzie, gdzie rodzina posiadała tam rozległy dom i można się było wygodnie przechować podczas wojennej tułaczki.
O
Odwet. Podczas okupacji w Krakowie patrole niemieckiej żandarmerii najczęściej legitymowały młodych ludzi. Bo wiadomo, młody Polak to teoretycznie może być partyzant. I raz na Kopernika na wysokości ogrodu botanicznego zatrzymali dwóch młodych mężczyzn, by okazali papiery. Jeden wyjął Ausweis a drugi miał na piersi przewieszony pod płaszczem automat i przez ten płaszcz puścił serię kładąc trupem na miejscu cały patrol. Takie wieści rozchodziły się wtedy w Krakowie lotem błyskawicy. Jeszcze tego samego dnia całe miasto o tym mówiło. Kraków był dumny, ludzie chodzili pod ogród botaniczny zobaczyć miejsce chwały Też pojechałem obejrzeć, rzecz jasna już nie było trupów, ale na chodniku kredą obrysowane były kontury tych Niemców, jak oni tam leżeli. Na ścianie na murze były ślady po kulach. No ale potem przyszedł czas odwetu. W całym mieście wisiały obwieszczenia z nazwiskami znanych krakowian przetrzymywanych jako zakładnicy, którzy mieli być likwidowani na wypadek śmierci Niemców. Z tej listy wybrali dziesięciu i rozstrzelali ich pod ogrodem, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zastrzelili tych żandarmów. Jeden z zakładników przeżył, upadł natychmiast gdy pluton otworzył ogień i znalazł się pod stertą trupów. W ten sposób ocalał. Niemcy co prawda na koniec chodzili i dobijali ofiary strzałem w głowę, ale jego ledwie drasnęli. To było już pod koniec wojny, kilka dni po egzekucji, odbył się oficjalny pogrzeb tych dziesięciu. Wtedy już było można, bo Niemcy mieli na głowie znacznie większe problemy na froncie, niż jakieś pogrzeby zakładników w Krakau. Szedłem w tym kondukcie, to była w gruncie rzeczy patriotyczna manifestacja. Na przedzie niesiono 10 trumien, a za jedną z nich szedł człowiek z bandażem na głowie. Za własną trumną szedł ten jeden ocalały. Kondukt się orientował doskonale kto zacz. Przejmująca chwila, symbol śmierci i nadziei jednocześnie. Czuliśmy, że Niemcom się nie damy, że wszystkich nas nie zniszczą. Że Polska zwycięży. Ludzie bili brawo temu ocalonemu. Nigdy tej chwili nie zapomnę.
P
Pizło. Kolega z klasy. Nazywał się Pizło a na imię miał Benedykt. Klasyczny przykład, gdy nazwisko niespecjalnie z imieniem konweniuje. Strasznie się z niego nagrzewaliśmy. No w końcu Benedykt nie wytrzymał i zmienił nazwisko na… Angrabania. Człowieku, pytaliśmy, skądżeś ty wytrzasnął tą Angrabanię . A on na to, że w rodzinie kogoś takiego miał. I to jest przykład na to, że czasem łatwiej zapamiętujemy trudne nazwiska. Ale też nasze prostackie żarty z Benedykta, że coś pizło z niniejszym Angrabanią się skończyły.
Przemyśl. Moje miasto. Tu też mieliśmy rodzinę, i wielokrotnie w drodze do Lwowa, się u nich przemieszkiwało. Mam związane z tym miastem piękne wspomnienia, a zwłaszcza jedno. To było w czasie wojny, koniec września 1939, gdy Przemyśl został granicznym miastem między okupowanymi przez Rosjan Kresami a wytyczoną przez Niemców Generalną Gubernią. Nasza rodzina postanowiła się wyswobodzić spod sowieckiego jarzma i wrócić z Zimnej Wody do Krakowa. Żeby to uczynić, trzeba było zdobyć specjalne pozwolenie niemieckiej komisji, która od czasu do czasu rezydowała na granicy w Przemyślu. Ich siedzibą była okazała willa z imponującym ogrodem. Wartę pełnili tam Rosjanie, bo jeszcze Hitler i Stalin doskonale ze sobą współpracowali. Co jakiś czas Ruscy wpuszczali do środka interesantów. Myśmy się znaleźli na samym końcu ogromnej kolejki za bramą, z marnymi szansami, że do 17.00, a była to godzina graniczna, w ogóle trafimy przed oblicze tej komisji. Ojciec zaszedł od tylu, ale i tam nie było szansy, by wejść. W pewnej chwili mama mnie wywołała z tej kolejki, znalazła lukę między parkanem a budynkiem, a że zawsze byłem szczupak, założyła, że się tędy przecisnę. Łatwo nie było, ale jakoś na wdechu poszło. W ten sposób ustawiłem się w kolejce wewnętrznej szczęśliwców, którzy mieli pewność, że w tym dniu zostaną obsłużeni. Fajnie, tylko co ja im powiem. Zacząłem sobie układać zdania po niemiecku. Gdy byłem już drugi, a przede mną stała jedna taka skurczona babina, wyszedł z budynku ruski żołnierz i mówi, że na dzisiaj jest koniec przyjęć. Ta babina dostała szału, zaczęła sołdata szarpać za mundur, lamentować. Ten zgłupiał na tyle, że podniósł rękę i uchylił przed nią drzwi. Babka wparowała do środka, a ja do żołnierza mówię, jestem jej rodzina, wtedy i mnie wpuścił. W takim korytarzyku brali od nas dokumenty i wzywali już po nazwisku. Wszedłem do pokoju, przy trzech biurkach siedziało trzech niemieckich oficerów, a ja po niemiecku ledwo, ledwo, Nie to co ojciec, który znał niemiecki perfekt. Sobie myślę, o co ten Niemiec mnie zapyta. On do mnie coś mówi, z tych nerwów nic nie rozumiem, ale przez okno zobaczyłem, że po ogrodzie kręci się ojciec, który jakoś tam się przedostał. Więc ja pokazuję na ogród i mówię do tego oficera „Fater im Garten”, no po prostu przyszły mi słowa do głowy, w konsekwencji historyczne. Oficer podszedł do okna i mówi : „Herr Hamada kommen Sie hier” i ojciec już wszystko z nim dla nas załatwił. Dostaliśmy pozwolenie, mogliśmy wrócić do Krakowa.
Piwo. W gimnazjum w Krakowie obowiązkowo chodziliśmy na niedzielne szkolne msze do św. Anny. I po tej mszy starsi koledzy całą grupą umawiali się na Rynku na piwo. Jak ja im wówczas zazdrościłem tego, że są już z nich prawdziwi mężczyźni, bo tylko prawdziwi mężczyźni piją piwo. I kiedyś tak się złożyło, że ojca oddelegowali na dłuższy czas do Gdyni, gdzie miał stworzyć system kolejowego transportu w porcie. A tu jak raz do domu puka jakiś gość ze skrzynką piwa: Dzień dobry pan inżynier Hamada jest, bo to prezent dla pana inżyniera. No to wziąłem. Stała jakiś czas ta skrzynka, aż kiedyś nie wytrzymałem i postanowiłem tego piwa spróbować. Nie smakowało mi, jakieś takie gorzkie, ale łyk do kolacji dlaczego nie, potem dwa łyki do kolejnej kolacji, trzy łyki do następnej. I zanim ojciec z tej Gdyni po jakimś dłuższym czasie wrócił, po piwie śladu nie było. Od tego czasu piwo to jest mój ulubiony napój.
R
Radom. Moje miasto, mieszkaliśmy tam przed wojną w larach 1936-37. Mieliśmy bardzo ładne mieszkanie na ulicy Moniuszki 6. Chodziłem tam do szkoły. Miałem fajnych kolegów. Z tym, że jak się przed wojną mówiło, że się jest z Radomia, to zwykle odzew brzmiał: A wy tam bijecie Żydów. Z tego Radom przed wojną był znany. No ale ja nikogo nie biłem. Z Radomia wyniosłem dowcip ze szkoły: „Panie Appelbaum, pożycz pan stówę. Pożyczę chętnie panie Aprikosenkranz jak tylko wrócę z Radomiu. A kiedy pan jedziesz do tego Radomiu, panie Appelbaum? Się nie wybieram”. Można powiedzieć, że Radom i przed wojną nie cieszył się w kraju zbyt dobrą opinią.
S
Szachy. Mój żywioł. Szachy pokochałem gdy miałem 13 lat, studiowałem fachową prasę, analizowałem pojedynki mistrzów, czytałem szachowe podręczniki. Grałem tylko z kolegami. Tato widział, tą moją pasję i docenił wyjątkową motywację doskonalenia szachowych umiejętności. To było w Krakowie, ojciec miał grono kolegów, które spotykało się prywatnie i rozgrywało między sobą zawody szachowe. Załatwił mi tam wejście. Ja młody szachista, a oni starsi, doświadczeni gracze. Z wielką tremą poszedłem tam, pamiętam gospodarz nazywał się pan Korolewicz, mieszkał na ulicy Zwierzynieckiej. Wyznaczyli jednego, żebym się z nim spróbował. I wygrałem tą partię, potem kolejną z drugim, trzecim, następnym. Byłem dumny, oni zaskoczeni. Pokonałem tam wszystkich. Byli mną zachwyceni, ale jednocześnie przestrzegli: przychodzi tu do nas taki gość, Bogdan Śliwa się nazywa, jego na pewno nie pokonasz. I kiedyś rzeczywiście zajrzał. Przegrałem z tym Śliwą 2:0. I pomyślałem sobie, że ja jestem jednak marny szachista. Po wojnie znowu spotkałem się ze Śliwą w mieszkaniu pana Korolewicza na Zwierzynieckiej, i znowu dostałem baty. No i wtedy mi uświadomili, że gram z aktualnym mistrzem Polski w szachach, krótko potem zdobył tytuł arcymistrza klasy światowej. A dla mnie to była nauczka, że w życiu wszystko bywa względne. W te szachy to nie ja byłem aż tak zły, tylko on był aż tak dobry.
Samoobsługa. Pierwszy sklep samoobsługowy w Opolu i w ogóle w Polsce to moje dziecko. Funkcjonuje w Rynku do dzisiaj. W 1952 albo 1953 SARP otrzymał zaproszenie na podróż studyjną od kolegów architektów z Norwegii. To była niesamowita okazja, bo wtedy na Zachód raczej się nie wyjeżdżało. Podróż trwała miesiąc, jechaliśmy autobusem przez Berlin Zachodni, RFN, Danię, Szwecję do Norwegii. Poznawaliśmy nowe trendy w zachodniej architekturze. Mnie z racji profesji najbardziej interesował wystrój sklepów, a zwłaszcza nieznany u nas system samoobsługowy, robiłem notatki, kreśliłem szkice. A w 1954 roku zaproponowałem otwarcie takiego sklepu w Opolu, w oparciu o najnowsze zachodnie rozwiązania. „Gazeta Handlowa” dała mnie wtedy na okładkę, zewsząd płynęły zachwyty i gratulacje. Byłem dumny. Pierwszy w Polsce sklep samoobsługowy to moja robota.
Samolot 1936. Po raz pierwszy w 1936 leciałem samolotem. To nie był samolot pasażerski, ale słynny RWD, jednopłatowiec, z dwoma otwartym kabinami, w tej pierwszej siedział pilot, w tej drugiej pasażer. To było w Radomiu, jesienią, ojciec zabrał mnie na pokazy z okazji święta lotnictwa. Zakupione bilety były jednocześnie kuponami loterii, zwycięzcy mogli się przelecieć. Ale pogoda się zepsuła, zrobiło się lodowato, towarzystwo czmyhnęło do domów, myśmy zostali w niewielkiej grupce awiacyjnych fanatyków. Na co organizatorzy stwierdzili: skoro jest was tak mało, no to wszyscy polecicie. Tato ustawił się ze mną w kolejce, ale w ostatniej chwili spękał i wysłał tylko mnie. Posadzili mnie z innym rówieśnikiem na jednym siedzeniu, spięli nas jednym pasem. Pamiętam samolot cały się trząsł, hałas od silnika i śmigła niemiłosierny. Skuliłem się ze strachu zamknąłem oczy i czekam na lot. A tu nic stoimy, ciągle tylko słychać ten hałas i warkot śmigła. Wreszcie odważyłem się spojrzeć, patrzę, a my lecimy, wszystko na dole takie małe. Było pięknie, choć w otwartej kabinie wiało niemiłosiernie. Rozczarowanie przyszło wraz z drugim lotem: Już po wojnie postanowiłem wrócić z delegacji w Warszawie do Opola zahaczając o lotnisko we Wrocławiu. Zachęciły mnie reklamy PLL LOT, piękna kabina, uśmiechnięci ludzie, stewardessa rozdająca cukierki. No i lecimy do tego Wrocławia, śladu stewardessy nie ma, w końcu jeden ze zniecierpliwionych pasażerów, pewnie zachęcony tą samą reklamą co ja, zaczął głośno domagać się obecności personelu. Z przodu zza zasłony wychynęła wnet głowa i warknęła: Czego? No i czar prysł.
Staendig. To nazwisko Żyda, któremu przemyciłem do obozu w Płaszowie bochenek chleba. Jako technik budowlany nadzorujący budowę łaźni byłem jedynym Polakiem, który wchodził na teren obozu w Płaszowie. Firma, w której pracowałem wygrała tam przetarg na budowę. Pracowali więźniowie żydowscy, ja miałem jedynie nadzorować prace. Na miejscu w kantorku rozpoznałem trzech znanych przedwojennych krakowskich architektów, którzy spokojnie mogli sobie poradzić beze mnie, ale jako Żydom, czyli podludziom, im nie było wolno. To byli wybitni fachowcy, którzy przed wojną wybudowali pół modernistycznego Krakowa. Byłem zaszczycony, że ich poznałem, choć w dramatycznych okolicznościach. Inżynier Staendig kiedyś do mnie zagadał: Obserwuję pana, na bramie pana w ogóle nie kontrolują, wie pan my tu głodujemy, czy nie mógłby pan dla mojej rodziny przemycić bochenek chleba? Rzeczywiście wchodziłem na teren obozu codziennie, z torbą i rulonami rysunków technicznych pod pachą zupełnie bez rewizji. Strażnicy mnie znali, swój kontakt na bramie ograniczaliśmy do zdawkowych pozdrowień. Pomyślałem, dlaczego nie? Wziąłem do torby ten chleb, pomyślałem, że jak na wartowni będzie ten sam skład co zawsze, spróbuję z nim wejść do środka. A jak pojawi się wartownik ,którego nie znam, to się wycofam. Przeszedłem bez problemu, dałem Staendigowi ten bochenek, a on na widok chleba rozpłakał się rzewnymi łzami, byłem w szoku. Wstawał, siadał, znowu wstawał. Wreszcie wydusił z siebie: panie inżynierze, bo tak się do mnie tam mówiło, bardzo na wyrost, jak ja się panu zrewanżuję. Uspokajałem go, że nie ma takiej potrzeby, że wystarczająca dla mnie jest satysfakcja, że w ten skromny choć sposób mogę pomóc. Ale on się uparł i wyjął z szuflady nulkę. To taki cyrkiel do rysowania małych kółek, od kilku milimetrów. Nulka była firmowa, richterowska, w oryginalnym futerale. Mam ją do dzisiaj. To obok opaski AK moja najcenniejsza pamiątka.
T
Tczew. Moje miasto. Mieszkałem tam z rodzicami czas jakiś przed wojną. Mieszkaliśmy w Tczewie przed Gdynią a po Gdańsku.
W
Wysoki 2,40. Okupacja, przechodzę Starowiślną w Krakowie, patrzę, a w oddali na trotuarze jakiś tłumek się zebrał a w środku tego tłumku coś jakby słup. Podchodzę bliżej, a to niemiecki żołnierz otoczony wianuszkiem ciekawskich. Podszedłem i ja, pytam: panie, ile ma pan wzrostu, a on, że 2,40 m i że jest najwyższym żołnierzem w Europie a może i na świecie. Z tego co mówił, specjalnie nie walczył na froncie, wozili go w charakterze eksponatu po Paryżach, Krakowach i gdzie tam jeszcze.
Wrzeszcz. Jak wiadomo dzielnica Gdańska. 98 lat temu tu się urodziłem, podobnie jak moja siostra. żona zresztą też. Tam zacząłem chodzić do polskiej szkoły. Mieszkaliśmy tuż przy boisku Gedanii, to była polska drużyna. Na końcu naszego polskiego domu mieszkali państwo Zbrożkowie, znajomi rodziców. Często się odwiedzali. Tato mi kiedyś powiedział: wiesz, pan Zbrożek ma radio, a ja na to pytaniem na pytanie: a co to jest radio? Więc mnie tam zaprowadził. W salonie na honorowym miejscu pan Zbrożek trzymał niewielką skrzynkę, wychodziły z niej druty, którymi gospodarz oplótł cały sufit pokoju. Nie mogłem jako dziecko pojąć, jak można z powietrza łapać jakieś fale, które potem przekładają się na słowo i muzykę. Jak z powietrza? Przecież nic w nim nie ma.
Wawel. Można powiedzieć, że pracowałem na zlecenie Hansa Franka. Jako technik budowlany byłem zatrudniony w znanej krakowskiej firmie budowlanej Peterek. Firma współpracowała owocnie z magistratem, była znana z solidności, miała dobrą renomę i pewnie dlatego wygrała przetarg na przebudowę całego skrzydła zamku na Wawelu, który po remoncie i gruntownej modernizacji miał stać się siedzibą generalnego gubernatora Hansa Franka. Myśmy tak naprawdę byli firmą ciesielską, zatrudnialiśmy 40 cieśli, prawdę mówiąc najwięcej roboty było tam na dachu. Inne prace wewnątrz pomieszczeń, budowę wind, instalacji itp. jako generalny wykonawca zlecaliśmy podwykonawcom. Już pierwsza wizja lokalna wykazała, że dach zamku jest w tragicznym stanie, palce topiły się w miękkich niczym gąbka legarach i właściwie cała więźba dachowa była do wymiany. Że nie doszło tam wcześniej do jakiejś katastrofy budowlanej. to był cud. Ta nasza więźba jest na Wawelu do dziś. Podwykonawcą prac murarskich za zamku była ekipa majstra Dyny. Ja rozliczałem ich robotę, a oni zawsze odpalali dla mnie stówkę lub dwie jako dowód wdzięczności, że tak pięknie rozliczenie poszło, znaczy dla pana technika, czyli mnie, z podziękowaniem. Czasem Dyna zapraszał nas do domu, stawiał wódkę, jego żona przygotowywała domowe specjały. Majster Dyna brutalnie kończył takie przyjęcia słowami: No to wszystko zjedliście, wszystko wypiliście to teraz wypier…I myśmy wypierd… Majster Dyna by znany ze swojej obcesowości, zwłaszcza po większej wódce, i nikt z gości się na niego za to nie obrażał. Ja tym technikiem byłem trochę na wyrost, nie przyznawałem się, że tak naprawdę jeszcze się uczę, że niewiele umiem. Byłem przyporządkowany do jednego z kierowników robót. Jemu na ten Wawel nie zawsze chciało się chodzić, więc wysyłał mnie z poleceniami i do doglądania robotników. Kiedyś powiedział: Tam w przedsionku budują podłogi, cieśle robią podkład pod parkiet, proszę im przypomnieć, żeby robili mijane blaty. No ale co to są te mijane blaty, nie miałem pojęcia, pomyślałem powiem o tych blatach brygadziście, to on mi pokaże i się dowiem. I tak się stało. Mówię mu, pamiętaliście o mijanych blatach, a on, owszem, niech pan spojrzy: Okazało się, że blaty to deski, a mijane, bo układane w ząbki, znaczy muszą się mijać, żeby zachować idealny poziom pod parkiet. Firma Peterek miała też inne prestiżowe zlecenia, na przykład wykonania ram wystawowych w Sukiennicach. Na piętrze podczas okupacji Niemcy zorganizowali sobie galerię nur fur Deutsche i myśmy dla nich robili ramy pod obrazy, które niewykluczone, że ukradli. Był tam jeden Niemiec, który nam otwierał i po fajrancie zamykał pomieszczenie, aż kiedyś się znudził, dał mi klucz i powiedział, żebyśmy sami sobie otwierali i zamykali. Tak było. Drzwi były zabytkowe, wyglądały na średniowieczne i takiż sam był klucz. Oryginalny. Mam go do dzisiaj, bo Niemcom nie oddałem. Chciałem oddać po wojnie muzeum , pojechałem z tym kluczem do Sukiennic, tłumaczę tam ludziom, że mam zabytkowy klucz, że od drzwi, pokazuję których, a tam już tych drzwi nie ma, klucz nie pasuje. Nie wiem, może Niemcy wzięli ze sobą zabytkowe drzwi jak uciekali z Krakowa. A gość z którym rozmawiałem mówi: Wie pan, my mamy tu tyle tych pamiątek, więc niech ten klucz pan sobie zatrzyma. No i wisi u mnie w mieszkaniu na honorowym miejscu przy drzwiach wejściowych.
Z
Zin, mój przyjaciel Wiktor, spotykaliśmy się dość często, przeważnie przekomarzając, który z nas jest bardziej krakowski. Ja mieszkałem czas jakiś na ulicy Blich w Krakowie, a nikt nie wiedział kto to jest. Takiego nazwiska nikt nie kojarzył. Na moje nieszczęście Zin wiedział: blich to była taka łąka pod miastem gdzie rano na rosie rozkładano lniane płótna, dostawały tam wilgoć i słońce, od czego nabierały bieli. I rzeczywiście w okolicy były jeszcze takie ślady łąk. No i przegrałem rywalizację.
Ż
Żona. Z taką jedną dziewczyną jeszcze jako student pięć lat chodziłem za rączkę, Niewinne dziewczę było. A kiedyś sobie myślę: kurczę, ja wkrótce będę architektem, gościem z odpowiednim społecznym statusem, więc muszę też ożenić się z kimś adekwatnym, i najlepiej o fizjonomii gwiazdy filmowej. A ta moja Hania to owszem, fajna dziewczyna, no ale żeby gwiazda filmowa to nie. Żenić się chciałem, bo wiedziałem, że jak pojadę po studiach w Polskę za pracą, to mieszkanie dadzą tylko dla rodziny, a kawalera wsadzą do jakiegoś hotelu robotniczego i będę tam latami gnił. Miałem w Gdańsku kolegę, który był zawodowym fotografem, specjalizował się w portretach. I on wykonał zdjęcie tej mojej Hani. Patrzę, Jezus Maria, przecież to jest gwiazda filmowa. Mam to zdjęcie do dziś. Z Hanusią, która niestety już nie żyje, spędziliśmy razem ponad 50 lat, to było bardzo dobre małżeństwo. A tamto jej zdjęcie ciągle stoi u mnie na biurku. Studiowałem wtedy i mieszkałem z ojcem w Gdańsku, wiadomo było, że jeśli ślub, to tylko kościelny. Poszedłem do księdza i pytam ile to kosztuje, ta „co łaska”. A on, że zwyczajowo 400 złotych. A ja byłem biedny jak mysz kościelna, cztery stówki to był dla mnie majątek O nie, pomyślałem, poszedłem do urzędu stanu cywilnego, powiedzieli jakie muszę wykonać formalności, i że o dacie ślubu mnie powiadomią. Wtedy, po wojnie były spore kolejki do ślubnego kobierca. No tak, ślub cywilny, a ja tu myślę jak o tym ojcu powiedzieć, wstydziłem się. No ale przyszło pismo z urzędu z wyznaczoną datą. Pamiętam, ojciec leżał na kanapie i czytał książkę, ja do niego uderzam z tym pismem i mówię: Tato coś takiego do mnie przyszło. Ojciec wziął, spojrzał raz, spojrzał drugi i patrzy na mnie zdziwiony: Ależ synu to jest informacja o twoim ślubie! Ty się żenisz? A ja mu na to z głupia frant: Tato, a co to za ślub, zwykła rejestracja w urzędzie…
Ryszard Rudnik