Bartłomiej Bonk: Wygrałem swoje marzenia [WYWIAD]

Bartłomiej Bonk jest spełnionym sportowcem i olimpijskim medalistą, który wciąż czeka na… medal. W szczerej rozmowie opowiada o swoich początkach, spełnionym marzeniu z dzieciństwa i najważniejszych zawodach w życiu.

– Jaka była twoja droga do olimpijskiego podium?

– Niech to nie zabrzmi banalnie, ale wyboista, naznaczona kontuzjami, operacjami, bólem, ale też wiarą, że wszystko jest po coś i ciężko trenuję, aby zdobyć olimpijski medal.

– O olimpijskim medalu nie myślałeś chyba już na początku kariery.

– A właśnie, że tak. Od pierwszego dnia treningów marzyłem, że kiedyś pojadę na Igrzyska i stanę na podium.

– Pamiętasz swoje początki?

– Doskonale. Przed ciężarami zakochałem się w żeglarstwie. Już jako siedmiolatek sam pływałem na Optimiście. To łódka regatowa przeznaczona dla dzieci i młodzieży do 15 lat. W żeglarstwie nie wszystko zależy od ciebie. Kolega miał bogatszych rodziców, kupili mu lepszy sprzęt i było po rywalizacji. Choć nie powiem, raz udało mi się wygrać wyścig z wicemistrzem Polski. Z tych czasów pozostały mi fajne wspomnienia.

– Wolałeś sport, w którym więcej albo wszystko zależy od ciebie?

– Zdecydowanie. Mój cztery lata starszy brat Rafał trenował ciężary, nawet jakiś medal z akademickich Mistrzostw Polski przywiózł. Podpatrzyłem jak dźwiga i sam postanowiłem spróbować. Wziąłem dwóch kolegów z podwórka i zaczęliśmy trenować. Po dwóch tygodniach bardzo mi się spodobało. Pokazali mi jak to się robi i już trzeciego dnia podrzuciłem 40 kg, a ważyłem raptem o dziesięć więcej. Wiedziałem, że jestem silny, a techniki się nauczę. Bardzo mi się to spodobało. Codziennie po szkole brałem woreczek i maszerowałem na trening. W pewnym momencie zacząłem ogrywać Rafała, dużo większego chłopa.

– Ile miałeś wtedy lat?

– Czternaście. Po trzech miesiącach treningu pojechałem na Mistrzostwa Polski i zająłem 6. miejsce w kategorii do 50 kg. Byłem najmłodszy. Pamiętam, że dopiero przed zawodami dostałem pierwsze profesjonalne buty i nie zrobiłem w nich ani jednego treningu, ćwicząc w zwykłych trampkach. Brąz w podrzucie przegrałem wagą ciała. Byłem ciut cięższy od rywala.

– Pomyślałeś, że nadajesz się do tego sportu?

– Jak wróciłem do Sępólna Krajeńskiego w tydzień zrobiłem taki wynik, że dałby mi medal. Tak, poczułem, że znalazłem swoją dyscyplinę sportu, dzięki której pojadę kiedyś na Igrzyska, zdobędę medal i wygram marzenia.

– A ty znowu o tym medalu.

– Wierzysz czy nie, ale tylko o tym myślałem. Od razu jak trafiłem na salę zauważyłem, że dźwiganie przychodzi mi dość łatwo. Koledzy, którzy trenowali pół roku dłużej i byli podobnych do mnie gabarytów męczyli się ze sztangą, a ja schylałem się i podnosiłem. Zauważyłem po pierwszych sukcesach, że jest we mnie wielki głód, aby osiągnąć coś więcej.

– Od 2007 roku seryjnie przez siedem lat zdobywałeś mistrzostwo Polski, więc potwierdzałeś, że jesteś utalentowany i zdolny do tego, aby spełnić dziecięce marzenie.

– To wspaniałe uczucie przez wiele lat być najlepszym w Polsce, ale daję ci słowo honoru, że bycie najlepszym w kraju nie traktowałem jak priorytet sportowy. Mistrzostwa Polski zwykle były sprawdzianem przed jakąś ważną międzynarodową imprezą. Pamiętam jak na krajowym pomoście przegrałem z Arkiem Michalskim. To był  2015 rok. Byłem wtedy w ciężkim treningu i na mocnym zmęczeniu, ale mimo wszystko nie odpuściłem żeby złapać świeżość. Szykowałem się wtedy na walkę o medale w Mistrzostwach Europy, a zawody krajowe były częścią przygotowań. I miesiąc później w Gruzji wygrałem, a Arek był drugi.

– Masz też jeszcze jeden brąz w rywalizacji europejskiej z 2011 roku i brąz z mistrzostw świata we Wrocławiu w 2013 roku.

– A medalowe Igrzyska w Londynie były pomiędzy tymi zawodami, co potwierdza, że wszystko robiłem tylko po to, aby zaistnieć w zawodach olimpijskich.

– No to wróćmy do najważniejszej imprezy w twoim życiu. W Londynie 12 lat temu.

– Jak już wspomniałem, wszystko dzieje się po coś i nie bez przyczyny, dlatego musimy jeszcze cofnąć się cztery lata. Do Pekinu.

– Tam nie ukończyłeś konkurencji, po co do tego wracać?

– Po pierwsze już sam awans na Igrzyska dla sportowca jest olbrzymim sukcesem, bo musisz pokonać wielu rywali z całego świata. Inna sprawa, że z tych nieudanych zawodów bardzo dużo skorzystałem. Przed igrzyskami w Pekinie doznałem kontuzji. Kilka miesięcy przed zawodami miałem operację kolana. Wyjazd wisiał na włosku, ale szybko wróciłem do formy, choć zdrowie nie było w olimpijskim szczycie. Trzy dni przed startem, gdy robiłem ostatni ciężki trening do pierwszych podejść od jakich miałem zaczynać na olimpijskim pomoście, podszedłem do ciężaru 210 kg i po zarzuceniu operowane wcześniej kolano nie wytrzymało. Mogłem się wycofać, ale nigdy się nie poddaję. Zaryzykowałem. Rwanie poszło dobrze, ale w podrzucie trzy razy zarzucałem ciężar na klatkę piersiową, jednak kolano nie działało, więc nie mogłem wstać. Po powrocie do kraju błyskawicznie wylądowałem na operacyjnym stole w Łodzi.

– Co się wtedy dzieje w głowie sportowca?

– Złość i bezsilność na pewno, bo przecież wszystko robisz tylko po to, aby dobrze wypaść na najważniejszych zawodach świata, a tu trzy dni przed zawodami totalna klapa, za którą nie ponosisz winy. Postanowiłem się jednak wyleczyć i spróbować kolejny raz. Miałem na to cztery spokojne lata pod warunkiem, że „ucieknę” przed kontuzjami. Podjąłem też kluczową i z perspektywy czasu bardzo ważną decyzję. Zmieniłem kategorię wagową z 94 na 105 kg.

– Dlaczego? Laik pomyśli, że to gorzej, bo trzeba mierzyć się z silniejszymi rywalami i większymi ciężarami.

– Była jedyną słuszną decyzją, bo do tego czasu się męczyłem. Byłem silny, ale jakiś taki suchy, mięsień był inny i stąd liczne urazy, bo przecież pięć razy operowano mi kolano, do tego biodro i nadgarstek.

– No to powoli zbliżamy się do olimpijskiego medalu.

– Po Pekinie wiedziałem, jak ta cała otoczka niepowtarzalnej imprezy funkcjonuje. Miałem za sobą pierwszy szok i mnóstwo wrażeń. Pomyślałem więc, że trzeba się ostro zabrać do pracy żeby z Londynu przywieźć coś więcej niż tylko wspomnienia. Poświęciłem się w całości profesjonalnym przygotowaniom. Także mentalnie. I miałem kapitalne wzorce, bo trenowałem i rywalizowałem z Szymonem Kołeckim, absolutnym profesjonalistą pod każdym względem. Był wyśmienitym sportowcem i tak ułożonym, że wszystko co robił było na najwyższym poziomie. Czerpałem od niego pełnymi garściami i z pewnością miało to swoje przełożenie na mój medal w 2012 roku. W okresie bezpośrednio przedolimpijskim byłem jak zaprogramowany robot. Śniadanie, drzemka, kawa, muzyka, trening, powrót do domu, prysznic, obiad, znowu drzemka, drugi trening i tak monotonnie przez wiele miesięcy. Tylko obciążenia treningowe się zmieniały. Już tak miałem dosyć kuchni na obozie przygotowawczym w Spale, że wstawałem czasami wcześniej żeby nie jeść znowu tego samego i jechałem autem do karczmy na porządną jajecznicę. Czasami na dobry obiad, choć zwykle nie było na to jednak czasu.

– Nie byłeś faworytem w Londynie.

– Startowałem w grupie walczącej bezpośrednio o medale. Czułem się bardzo mocny. Tam każdy mógł wygrać i każdy przegrać. To były zawody, których nigdy chyba nie mógłbym powtórzyć. Tylko Igrzyska wyciągają z zawodnika więcej niż sam może. Żeby wyjść do ciężaru najpierw trzeba się rozgrzać. I wtedy przy jednym, podejściu zerwały mi się trzy odciski. Nigdy wcześniej w tej skali mnie to nie spotkało, nawet na treningu.

– Przypomniał się Pekin?

– Zamiast skupić się na dokończeniu rozgrzewki musiałem myśleć co zrobić, aby utrzymać sztangę. Krew się leje, zawody już wystartowały, czas ucieka. W dodatku miałem zadysponowane na pierwszą próbę 185 kg, a na rozgrzewce trzeba zwykle podnieść bardzo podobny ciężar, ja tymczasem zakończyłem trening na 15 kilogramach mniej. Nigdy wcześniej nie zdarzył mi się taki przeskok, a na zmianę ciężaru było już za późno. Musiałem zachować spokój. „Dobra, pomyślałem, nasmaruję sobie rany, zakleję i spróbuję”.

– Ale sprawdziłeś jeszcze na sali treningowej, że utrzymasz sztangę?

– Wiedziałem, że wszystkie trzy próby w rwaniu muszę zaliczyć perfekcyjnie. Bałem się, że sztanga mi będzie jednak uciekać. I przy pierwszej próbie tak było. Boże, jak ja musiałem wtedy mocno ją trzymać. Nigdy tego nie zapomnę.

– Ma być taki dramat, a tymczasem zaliczasz wszystkie trzy podejścia w rwaniu i prowadzisz!

– Nie dałem się ponieść emocjom pamiętając, że jestem dopiero w połowie zawodów. Hurra optymizmu nie było też dlatego, że rwanie zawsze miałem błyskotliwe, z podrzutem gorzej. Wiedziałem, że rywale są mocniejsi w tej specjalności. Zadysponowałem na początek 219 kg, ale sztanga trochę pechowo mi uleciała. Żeby nie startować zaraz po sobie poprosiłem o kilogram więcej i już było bardzo dobrze.

– Jeszcze jedna próba i medal.

– O nie. Najpierw miałem podrzucać 223, ale zaryzykowałem o dwa więcej. Bez skutku. Kompletnie mnie odcięło. Czułem taką ciszę, jak w środku nocy na cmentarzu, a przecież na trybunach było ponad 5 tysięcy ludzi,. Udało mi się wstać, ale nic więcej. Pozostało tylko czekać na to, co zrobią rywale.

– Pięciu rywali, czyli do medalu rzeczywiście zrobiło się daleko.

– Zrobiłem co mogłem. Znałem możliwości konkurentów, wiedziałem co potrafią. Rzeczywiście pomyślałem, że do medalu może trochę zabraknąć. Założyłem ręcznik na głowę i czekałem słuchając reakcji publiczności. Byłem tak zmęczony, że nie mogłem nawet otworzyć dłoni, takie miałem skurcze. Ale słucham w napięciu. Podchodzi jeden, nie podrzuca. Myślę okej, będę czwarty albo piąty. Podchodzi drugi, nie podrzuca. Trzeci daje radę. No tak, ten mnie ogra. Gdy wreszcie dotarło do mnie, że jestem trzeci, wszystko przestało boleć i cała kariera przeleciała mi przez głowę.

– Spełniłeś marzenie.

– Wysiłek, zaangażowanie i wiara w siebie przyniosły efekt. Trenujesz przez lata, a potem musisz w trzy krótkie minuty pokazać na co się to zdało. A ja to zrobiłem. Byłem z siebie dumny. Nawet nie pamiętałem, że pobiegłem przez barierki odgradzające nas od kibiców, aby cieszyć się razem z nimi. Byli tam moi bliscy i wielu znajomych, którzy przyjechali do Londynu specjalnie dla mnie.

– Twój olimpijski medal ma jednak ciąg dalszy. Na podium odbierałeś brąz, ale po ośmiu latach Komitet Wykonawczy MKOl w oparciu o informacje uzyskane od Komisji Dyscyplinarnej odebrał złoto Ukraińcowi, więc przesunąłeś się o pozycję wyżej.

– Przed Igrzyskami widziałem filmiki jak Ukrainiec dźwiga po 15 kg więcej od rekordu życiowego. Na tym poziomie to kosmos, raczej niemożliwe. Komisja Dopingowa zawsze podbiera od sportowców krew oraz mocz i zamraża te próbki. To na okoliczność tego, że przez następne 10 lat może wrócić do tych próbek i wykorzystując postęp technologiczny jeszcze raz je sprawdzić. I tak zrobiła.

– Wywalczyłeś więc srebrny medal.

– A wyobraź sobie, że gdybym wtedy w podrzucie podszedł do pierwotnie zaplanowanego ciężaru w trzeciej próbie i go podniósł, to zostałbym chyba mistrzem olimpijskim. Tylko skąd miałem o tym wtedy wiedzieć. Inna sprawa, że nie mam żadnego medalu.

– Jak to nie masz?

– Zwyczajnie, każdy kto przychodzi pierwsze o co prosi, to żebym pokazał medal olimpijski. Tymczasem ja brązowy odesłałem jak tylko sprawa wyszła na jaw, a srebrnego od tylu lat jeszcze mi nie wręczono. W ogóle o tym, że będę miał srebro dowiedziałem się z mediów. Powiedzieli mi przed Igrzyskami w Tokio, że ode mnie zależy, gdzie chcę go otrzymać. A ja chciałem na Igrzyskach, jak przystało na olimpijczyka-medalistę. Podczas Igrzysk w Tokio straszył jeszcze covid, więc nikogo nie zapraszali. Teraz też cisza.  Z tego co wiem, medal czeka chyba w Warszawie.

– Myślałem, że pojedziesz odebrać go w Paryżu.

– Może zadzwonią i pojadę.

– Dawid Tomala też czeka na telefon czy będzie potrzebny w sztafecie mieszanej chodu.

– No to jest nas dwóch, którzy czekają na telefon. Jak mnie zaproszą, pojadę z przyjemnością. Przypomnę sobie najważniejszy sportowy dzień w moim życiu.

– Czego ci życzę w imieniu wszystkich polskich i opolskich kibiców.

Rozmawiał Dariusz Król

Fot FB Bartłomiej Bonk

Pamiątek jest mnóstwo, choć na ten najważniejszy medal wciąż czeka.

Ścianka z medalami Bartłomieja Bonka, ale także jego usportowionej żony Basi.

Szkolny prezent dla taty od syna.

Najnowsze artykuły