„Danusia, ta pani chce książkę od ciebie”

Danuta Łuczak, bibliotekarka związana z Miejską Biblioteką Publiczną od ponad czterdziestu lat, zakończyła swoją zawodową przygodę. Lubiana i ceniona przez czytelników, była twarzą tego inspirującego miejsca. O swoich początkach w bibliotece i doświadczeniach opowiedziała nam w ciekawej rozmowie.

– Jak to się stało, że trafiła pani do biblioteki?

– To, że trafiłam do biblioteki było przypadkiem. Będąc na dziekance na studiach filologicznych, szukałam pracy. Trafiłam na ogłoszenie, że biblioteka na ul. Kośnego kogoś szuka. Stwierdziłam, że to może być dobry pomysł, bo lubiłam czytać książki i jeszcze w liceum zastanawiałam się nad bibliotekoznawstwem. Zgłosiłam się i ówczesna kierowniczka, pani Teresa Jakubczyk przyjęła mnie. To był 1978 rok. Byłam zielona i nie wiedziałam co robić. Wtedy wyglądało to tak, że każda książka miała swoją kartę, kieszonkę, czytelnik miał swoją kartę, do której wpisywało się wypożyczone książki. Ze zdziwieniem obserwowałam, jak moja koleżanka jednym ruchem znajdowała właściwą kartę, a ja szukałam, przekładałam… W końcu zapytałam ją, ile już tu pracuje, a ona odparła, że dwa tygodnie! Więc uznałam, że jest jednak dla mnie szansa i się tego nauczę.

– Spodobała się pani ta praca?

– Taka praca w bibliotece to przede wszystkim przyjemność z kontaktu z czytelnikiem, a tych było wielu. W tamtych czasach kryminały były wydzielane po dwie sztuki na czytelnika, bo były kolejki. Były książki na zapisy. I większy kontakt z czytelnikiem, bo ludzie stali przy ladzie i rozmawiali, mieliśmy więcej czasu. Pamiętam taki dzień, gdy wieczorem o 20:00 mieliśmy zamykać, a u mnie piętrzyła się sterta niewypisanych kart. Okazało się, że od godz. 15:00 mieliśmy 240 wypożyczeń i nie dało się wyrobić z robotą! Ale czuliśmy wtedy ogromną satysfakcję. A co najważniejsze – dowiedziałam się wtedy, że czytelnicy wybierają sobie swojego bibliotekarza. Ja taka młoda, byłam onieśmielona, kiedy starsze panie przychodziły, abym im coś doradziła. Gdy raz chciałam się schować, moja mądra kierowniczka powiedziała: „Danusia, nie ważne, co ty tej pani dasz, ta pani chce książkę od ciebie”. Od tej pory wiedziałam, że jestem tu dla czytelników i muszę dopasowywać dla nich odpowiednie lektury, aby byli zadowoleni.

– Po nauce przychodzi czas na własne działania. Jakie były pani dalsze losy?

– Objęłam placówkę w Filii nr 7 i to był mój chrzest bojowy, bo musiałam od początku tę bibliotekę sobie urządzić. To było wyzwanie dla takiej młodej dziewczyny, bo miałam około 25 lat. Wspierał mnie wtedy mój kolega śp. Heniu Czech. W takich małych bibliotekach kontakt z czytelnikami jest łatwiejszy. Ludzie przychodzą, żeby pogadać o sobie, o swoich problemach. Ma się wrażenie, że jest się w jednej rodzinie. Zdarzają się też sytuacje, że czytelnicy wędrują za swoim bibliotekarzem, jeśli ten zmienia placówkę i ja też miałam takie przypadki, gdy przeniosłam się później do Filii nr 4. To piękne, że rodzą się takie relacje międzyludzkie.

– Po zmianie ustroju obecna biblioteka stała się jednostką podległą samorządowi. Jak to wpłynęło na waszą pracę?

– Kiedy biblioteka stała się miejską jednostką, zaczęłyśmy szukać swojej tożsamości, identyfikacji, czegoś, co by nas wyróżniało od innych instytucji. Padł pomysł na organizowanie spotkań autorskich, a namówiła mnie do nich pierwsza dyrektorka MBP, Pani Ewa Kopańska. Wypracowałyśmy sobie taki styl – wysyłałyśmy czytelnikom zaproszenia, a potem czekałyśmy na nich, witałyśmy, była kawa, herbata w kameralnej atmosferze. Wielkim wsparciem był wtedy pan Ryszard Czerwiński, który pomagał finansowo przy organizacji spotkań. Pamiętam, że pierwszym gościem była śp. Irena Wyczółkowska, a gości około 12. Wybrałam ją dlatego, że pisałam na jej temat pracę magisterską i czułam się w tym temacie pewnie. Takie były początki. Potem byli: Jacek Podsiadło, Paweł Marcinkiewicz i to były ich pierwsze spotkania autorskie. Wydarzeniem na większą skalę było to z śp. Janem Goczołem. Pamiętam jak chodziłam od drzwi do drzwi z zaproszeniami. Pomagał mi wtedy śp. Kazimierz Kowalski, który wskazywał mi osoby, do których powinnam dotrzeć, bo ja nie jestem z Opola i wtedy tego miasta się uczyłam. To były urodziny autora i wymyśliłyśmy sobie, że to będzie dla niego niespodzianka z tortem i mnóstwem gości. Pan Jan był bardzo zaskoczony i wszystko się udało. Współpracowaliśmy też ściśle z Harrym Dudą, którego premiery tomików poezji miały miejsce właśnie w naszej bibliotece.

– Czyli robiło się o was coraz głośniej?

– W tamtym czasie trudno było przyciągnąć media opolskie do tego typu działań. Wielki wsparciem było wtedy Radio Opole – Teresa Zielińska i Ola Czyżniewska, które były z nami, mówiły o tych działaniach, propagowały wśród słuchaczy. To był też czas, kiedy musiałam nauczyć się współpracy z mediami. Początki były trudne, pisałam sobie to, co powinnam powiedzieć, uczyłam się tego na pamięć, aż w końcu doszłam do wniosku, że będę mówić to, co wiem i pamiętam w tym stresie. Kiedy w 2002 roku dyrektorką biblioteki została pani Elżbieta Kampa, zintensyfikowałyśmy te działania. Zrodził się pomysł na Opolską Jesień Literacką i Ogólnopolski Konkurs na Esej, które trwają do dziś. Nauczyciele proszą nas, aby nie rezygnować z konkursu na esej, bo tu uczniowie mogą się swobodnie wypowiedzieć i poszerzać swoje zainteresowania.

– W minionym roku Opolska Jesień Literacka obchodziła swoje 20-lecie.

– Tak, ale wtedy cała impreza trwała trzy dni, a teraz ponad miesiąc. Pamiętam, że rozpoczęliśmy wystawą Stanisława Wasylewskiego, a spotkania odbywały się w dawnym MOK’u, czyli obecnym Narodowym Centrum Polskiej Piosenki. Przygotowaliśmy specjalne scenografie, które bardzo fascynowały autorów. Byli zdziwieni, że w taki sposób można promować imprezę literacką. Zawsze dbała o nie Halina Fleger. Co roku był inny temat przewodni, a to dzbanek, a to szalik czy łopata, a więc przedmioty, które można było wpleść w kontekst literacki.

– Wszystko się zmieniło, gdy powstał budynek przy ulicy Minorytów…

– Można powiedzieć, że dosłownie wszystko. Należałam do osób, które preferowały luźny, sportowy styl, a przestrzeń tego budynku sprawiła, że zmieniłam sposób ubierania. Nagle odkryłam, że można się ubrać w sukienkę czy spódnicę, że trzeba być bardziej elegancką. Dużą zmianą była intensyfikacja przedsięwzięć skierowanych do czytelników. Jako odpowiedź na ich potrzeby i oczekiwania. Pamiętam ten ogromny stres, gdy o godz. 12:00, 2 marca 2011 roku stałyśmy i łamałyśmy palce, zastanawiając się, czy ktoś się tu zjawi? Nie byłyśmy przygotowane na ten tłum. I tak jak wtedy czytelnicy zaczęli iść, tak idą do dziś. Jako ciekawostkę wspomnę, że zaraz potem wysłałyśmy dane statystyczne do GUS i zapytano nas wtedy, czy to pomyłka, bo miałyśmy wzrost czytelników o 10 tysięcy!

– Jakim miejscem powinna być dla pani biblioteka?

– Ta biblioteka musi być miejscem, które tętni życiem, w którym każdy znajdzie ofertę dla siebie. Zależy nam na tym, aby każdy, niezależnie od wykształcenia, zainteresowań czy przekonań znalazł odpowiednie materiały i zaspokoił swoją ciekawość. Mamy też nadzieję, że organizując spotkania z inspirującymi ludźmi kultury trafiamy także do tych, którzy są jeszcze niezdecydowani. Duży nacisk kładziemy na pracę z dziećmi, bo marzy nam się, aby dorastały one wraz z biblioteką. Stąd wiele akcji i zajęć skierowanych do maluszków, dzieci szkolnych i młodzieży. Ale ważna jest również nowoczesna infrastruktura i miejsce, które ludzie będą odwiedzać z przyjemnością. Ludzie z całego śląska przyjeżdżają do nas na ślubne sesje zdjęciowe.

– Jakie wspomnienie weźmie pani ze sobą na zawsze?

– Jest ich wiele, ale chyba najbardziej utkwił mi konkurs na esej poświęcony Ryszardowi Krynickiemu. Wtedy wpadłyśmy na pomysł, żeby pokazać po raz pierwszy archiwum literackie autora. Dzięki temu pojechałam do domu poety po raz pierwszy w życiu. To było dla mnie ogromnie ważne i stresujące wydarzenie. Miałam stanąć przed tym wielkim poetą w jego domu! Spędziłam tam wspaniałe chwile, bo poeta i jego małżonka okazali się zwyczajnymi i bardzo serdecznymi ludźmi. Jednak kiedy zbliżała się data imprezy, pan Krynicki zaczął się wahać, czy przekazać nam swoje archiwalne materiały. Wtedy uzmysłowiłam sobie, jak wielka odpowiedzialność na mnie spoczywa. Ale udało się go przekonać. Gdy przyjechał do Opola, z niepewnością czekałam na jego reakcję, czy wystawa mu się spodoba. Okazało się, że trafiliśmy w jego gust. Potem było już łatwiej, gdy zrobiliśmy to z profesorem Kornhauserem. Wspominam też bardzo ważną dla mnie wizytę w domu profesora Józefa  Wilkonia, gdzie zastaliśmy go w szlafroku, w pięknym drewnianym domu wśród drzew. Było po domowemu, z racuchami ze śmietaną, herbatą przygotowaną iście po wersalsku. No i oczywiście spotkanie z panem Wiesławem Myśliwskim, nad którym bardzo długo pracowaliśmy. Wyjątkowość polegała na tym, że udało nam się zorganizować spotkanie autora z jego przyjacielem Janem Goczołem, jak się później okazało ich ostatnie.

– Ostatnia myśl?

– Przyszłam na chwilę, a okazało się to wyborem na całe życie. Nigdy tego nie żałowałam, bo ta praca spełniła moje oczekiwania. Poznawałam też samą siebie, bo nigdy się nie spodziewałam, że będę musiała rozmawiać z dziennikarzami, z tyloma fantastycznymi pisarzami i ludźmi kultury. Wydawało mi się, że wszyscy to mogą robić, ale nie ja. A czas pokazał, że się myliłam. Będzie mi brakować tej pracy, a szczególnie kontaktu z ludźmi.

 

Rozmawiała z wielką przyjemnością
Aleksandra Śmierzyńska

Zdjęcia Witold Chojnacki

Najnowsze artykuły