Jak się w Opolu robiło telewizję [WYWIAD]
Z prof. Bogusławem Nierenbergiem, medioznawcą, teoretykiem i praktykiem zrządzania mediami , pierwszym szefem samodzielnego ośrodka TVP w Opolu rozmawia Ryszard Rudnik
– Mało kto wie, że w Opolu zapisano jedną z ciekawszych kart historii telewizji w Polsce. A takim był jedyny w tym kraju publiczno-samorządowy ośrodek TVP, który powstał tu 25 lat temu.
– To prawda, w Polsce nigdy wcześniej ani później nie powstał tego rodzaju ośrodek telewizyjny. 17 stycznia z okazji ćwierćwiecza jego powołania mieliśmy w Opolu spotkanie, na którym dziękowaliśmy wszystkim tym, którzy do jego funkcjonowania się przyczynili. Ośrodek powstał z silnego przekonania, że Opolszczyzna jest regionem, w którym taki twór powinien być.
– Ale prapoczątek telewizji w Opolu to jednak nie był.
– Do prapoczątków tak naprawdę trzeba by sięgnąć gdzieś do 1961 roku. Pierwszym dziennikarzem, który działał „telewizyjnie” na Opolszczyźnie był Karol Olender. To on przygarnął kolejnych: Bałabana. Racławickiego i Horoszkiewicza, potem Ryszard Labus zaczął z nimi pracować. To była taka mała organizacyjna komórka podległa pod ośrodek telewizyjny w Katowicach. W latach 70-tych opolska komórka dopracowała się raz w miesiącu własnego programu „Na opolskiej ziemi”. Ale ambicje rzecz jasna na własną telewizję kiełkowały coraz bardziej. Popierała je ówczesna władza, a konkretnie sekretarz wojewódzki PZPR Andrzej Żabiński, który miał w Katowicach duże przebicie, stamtąd bowiem pochodził. A Tadeusz Horoszkiewicz, był szkolnym kolegą Żabińskiego, razem uczęszczali do Technikum Rolnego w Brynku. Była więc opolska redakcja na razie z niespełnionymi ambicjami. Jeśli chodzi o jej rozwój to niewiele się działo przez całe lata 80-te. Jeździło się z materiałami z Opola do Katowic, żeby je można było stamtąd wyemitować, gdyż w Opolu na miejscu nie było takich technicznych możliwości.
– A jak pan się tam znalazł?
– Horoszkiewicz mnie przyjął, gdy nie bardzo było wiadomo co ze mną zrobić. Nigdy nie byłem żadnym wielkim opozycjonistą, ale w Opolu było nas chyba troje dziennikarzy, którzy w 1980 zapisali się do pierwszej Solidarności. Gdy wybuchł stan wojenny trzeba przyznać, że wielkiej krzywdy nam nie zrobiono. Nie bardzo chcieli nas wyrzucić, pracowałem w radiu, a ówczesny szef radia Opole, red. Pillardy nas bronił, więc zamiast wywalić, postanowili nas schować. Horoszkiewicz wziął wówczas mnie pod swoje skrzydła. Tadziu przez kilkanaście siedział ciągle przy tym samym biurku, tylko pieczątki w rubryce „Zatrudnienie” w podówczas książeczkowym dowodzie osobistym się mu zmieniały. Raz to była redakcja telewizyjna Radia Opole a potem Redakcja Opolska Telewizji Katowice. Miałem tam umowę jako operator bez kwalifikacji, i jakoś sobie radziłem. Horoszkiewicz to był zacny, uczciwy, spolegliwy człowiek, nigdy nie spotkałem nikogo, kto by powiedział o nim jedno złe słowo. W drugiej połowie lat 80-tych pracowałem bezpośrednio w Katowicach, czas jakiś w redakcji w Warszawie, ale zawsze byłem „przynależny” do Opolskiej Redakcji TV Katowice. Gdzieś po roku 1989 rozważaliśmy możliwość powstania jakiegoś cyklicznego opolskiego programu. Nie takiego raz na miesiąc, lecz przynajmniej raz w tygodniu. Pamiętam, siedzieliśmy jako redakcja wówczas na drugim piętrze budynku Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej przy Piastowskiej i nasz szef Tadziu Horoszkiewicz zaczął się zastanawiać: No tak, ale przecież nie mamy żadnego studia, gdzie taki opolski program moglibyśmy realizować. Ja wtedy wyjrzałem przez okno i mnie oświeciło: Zróbmy program pod tym drzewem, zaproponowałem. I tak powstało „Studio pod Bukiem”. To był chyba 1991 rok.
– Wielu Opolan do dziś je wspomina…
– Bo „Studio pod Bukiem” to był naprawdę dobry program i miał wysoką oglądalność. Siła jego oddziaływania była gigantyczna. dlatego, że był emitowany w rozłącznym paśmie telewizyjnej Dwójki na cały makroregion, czyli Bielsko, Częstochowę, Katowice i oczywiście Opole. Ludziom się to podobało. Dość powiedzieć, jadę rok temu autem na zajęcia do Krakowa i na autostradowej bramce za Katowicami inkasuje opłatę starsza pani. Bacznie mi się przygląda i mówi: Pan je tyn z regionalnego? Ależ mi się przyjemnie zrobiło. Kilkadziesiąt lat minęło a ona pamiętała. Dwa lata później powstał Opolski Serwis Informacyjny, emitowany o 8. rano. Niezbyt dobra pora na telewizję, ale lepsza taka niż żadna. I wtedy jeździliśmy wieczorem z kasetami do Katowic, żeby było co pokazać na drugi dzień rano.
– A jak się narodził samodzielny opolski ośrodek TVP?
– To był proces. Zaczął się od wielkiej powodzi w 1997 a rok później ważnym czynnikiem sprawczym była obrona województwa. Wtedy samorządowcy, środowiska polityczne i tzw. opiniotwórcze zaczęły sobie uświadamiać, że własna regionalna telewizja ma sens, bardzo by się przydała jako niezbędny element państwa obywatelskiego. To był czas, gdy Tadeusz Horoszkiewicz przeszedł na emeryturę, a ja w redakcji zająłem jego miejsce. Ale nie na długo. Bo z racji naszego zaangażowania w obronę województwa, zwierzchnicy z Katowic się wkurzyli, zwolnili mnie i przysłali na moje miejsce Jacka Skorusa. Bardzo przyzwoitego człowieka i fachowca, który starał się wspierać nasze regionalne ambicje. Podówczas pełnomocnikiem rzadu ds. reformy administracyjnej, w wyniku której region opolski miał zniknąć z mapy, był prof. Michał Kulesza. Gdy przyjeżdżał do Opola tłumacząc, że nie może być województwa opolskiego, jednym z podnoszonych przez niego argumentów był, jak to określił, brak pełnego węzła medialnego w regionie. Czyli mieliśmy opolskie radio, nto jako gazetę regionalną, nie mieliśmy natomiast opolskiej telewizji. Gdy udało się obronić województwo, z tego zarzutu profesora Kuleszy postanowiliśmy ukuć argument, że skoro telewizji nie ma a region jest, no to najwyższy czas ten węzeł medialny dowiązać.
– Z dzisiejszej perspektywy, gdy nawet zbiorka WOŚP na ratowanie chorych na raka dzieci, rodzi hejt, trudno uwierzyć, że ćwierć wieku temu były w regionie sprawy, które łączyły wszystkie środowiska ponad podziałami.
– Były nawet takie trzy: obrona województwa, powołanie uniwersytetu i telewizja opolska. W tej ostatniej sprawie związaliśmy nawet nieformalną grupę lobbystyczną: byłem w niej ja, Danka Berlińska, Adam Bukaczewski, znany opolski biznesmen. Wymyśliłem, że ta opolska telewizja powinna być telewizją obywatelską, opartą o stowarzyszenie telewizji regionalnej. Rektor UO prof. Stanisław Nicieja udostępnił nam salę przy Oleskiej, w której zebrali się ludzie od prawa do lewa. Byli wszyscy, którzy coś w tym regionie znaczyli. Powołaliśmy to Stowarzyszenie Telewizji Regionalnej Śląska Opolskiego, jednak od razu wiedzieliśmy, że potrzebny jest ktoś, kto będzie jego frontmanem albo frontwoman. Amerykanie mają takie powiedzenie, że o sile człowieka świadczy liczba drzwi, które stają przed nim otworem. Na Opolszczyźnie takich postaci za wiele nie mieliśmy, na pewno była nią prof. Dorota Simonides. Pani profesor się zgodziła. Było oczywiste, że ona nie będzie jeździć po gminach i zbierać pieniądze, ale pismo podpisane przez prof. Simonides znaczyło, że trzeba na nie odpowiedzieć. Silnego wsparcia udzielił nam też arcybiskup Alfons Nossol, w jego imieniu współpracował z nami ks. prof. Andrzej Hanich. Naszym dobrym duchem był też ks. prałat Zygmunt Lubieniecki. To tylko pokazuje jak bardzo szeroka była to inicjatywa. Od lewicy po prawicę, przez mniejszość niemiecką po Kościół. Na fali erupcji obywatelskości, związanej z obroną województwa ludzie poczuli, że coś od nich zależy.
– I tu pewnie zaczęły się schody, czyli skąd wziąć na to pieniądze…
– W TVP Katowice księgowa wyliczyła, że udział Opolan w abonamencie wynosi około 30 tysięcy złotych miesięcznie i ewentualnie taką kwotę mogą nam przesyłać. Tymczasem wyszło nam, że codzienny program z Opola będzie kosztować minimum 60 tysięcy. Skalkulowaliśmy, że gdyby opolskie gminy podpisały akces do stowarzyszenia, a jest ich 71, to wydatek na opolską telewizję każdej z nich wyniósłby marne 500 złotych miesięcznie. Rzecz jasna zaczęliśmy obdzwaniać je po kolei i spotkaliśmy się z fantastycznym odzewem. Niestety, gdy doszło do samego płacenia składek poszło z tym znacznie gorzej. W samorządach udało się nam zebrać niewiele ponad 10 tysięcy. Ciągle brakowało 20 tysięcy. Zaczęliśmy więc robić programy sponsorowane przez Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska, jego szef, Zbigniew Figas, był bardzo otwarty na medialna współpracę, wystąpiliśmy też o granty z Unii Europejskiej proponując cykl programów „Nie dla bezrobocia”. Jednym słowem zbieraliśmy grosz do grosza. Gmina Lubsza, kompletnie zrujnowana w powodzi 1997 roku powiedziała, że na 500 złotych dla stowarzyszenia ich nie stać, ale mogą dać… 10 złotych. I wpłacali po 10 złotych, za co byliśmy wdzięczni, bo przecież każdy grosz się liczył.
– To porozmawiajmy przez chwilę o kadrach…
– To był tak oszczędny plan, że zakładał na początek zatrudnienie w ośrodku TV Opole na etacie zaledwie 3 osób, reszta miała pracować na umowach zleceniach, a średnia zarobków wynosiła 1300 złotych, czyli już wówczas tyle co nic. Z tego pracownik nieetatowy musiał jeszcze sam opłacić sobie ZUS…
– Na bogato nie było.
– Miodu nie było, fakt. A gdy już mówimy o finansach, istotną postacią dla nas w tym czasie był Juliusz Braun, przewodniczący KRRiTV. Wtedy dla mnie nieprawdopodobna szycha, dziś się przyjaźnimy. Przyjechał do Opola na zaproszenie Doroty Simonides. Obejrzał nasze gospodarstwo i powiedział tak: Jak wytrzymacie dwa lata, to ja was wezmę na swój, czyli Krajowej Rady garnuszek. I słowa dotrzymał. A pięć lat później, w 2005 roku w Warszawie podjęta zostaje decyzja, że powstają cztery nowe ośrodki TVP w Polsce, jeden z nich w Opolu.
– Czyli nie byłoby 20-lecia TVP3 Opole, bez 25-lecia samorządowo-stowarzyszeniowej Telewizji Opolskiej.
– Dokładnie. Ja w tej sprawie spotkałem się z obecnym prezesem TVP3 Opole Wojciechem Kasprzykiem, i on po tych naszych rozmowach przyznał mi rację, że obchodzimy w tym roku te dwa jubileusze, bo się ze sobą nierozerwalnie wiążą.
– Telewizja powstaje za pieniądze, ale tworzą ją ludzie. Sądząc po ówczesnych stawkach ich literackim pierwowzorem była Siłaczka. Dzisiaj taka telewizja bez pieniędzy nie miałaby szans na rozruch.
– Jest takie zdjęcie naszej ekipy od tym sławnym bukiem. Część z nich już nie żyje. Stoją śp. Staszek Racławicki, Tadziu Horoszkiewicz i Mariusz Karpiński. Jest Marta Bobowska, Joanna Wanot, Rysiu Łabus, Jola Wilczek, dziś TVP Warszawa, Diana Bzdyra, dziś Rudnik- pracuje w TVN, Joanna Jarosz, Paweł Dominik, Jola Kawecka i młody ja. Dla młodych ludzi kwestia pieniędzy nie była wówczas tak istotna. Ta telewizja uczyła warsztatu, dawała popularność, była dla kilku osób odskocznią do dalszej medialnej kariery. Na szczycie piramidy potrzeb Maslowa jest potrzeba samorealizacji. Ta telewizja tą potrzebę im zaspokajała.
– Co się w tamtej telewizji sprzed 25 lat udało, a co pozostawia w panu osad niespełnienia?
– Myślę, że powstało w niej i pozostało po niej wiele świetnych programów, znakomitych społecznych reportaży. A osad, który mi ciąży do dziś jako ówczesnemu szefowi to fakt, że ci ludzie nie mieli wówczas etatów, że kilka ładnych lat pracowali bez żadnego zabezpieczenia socjalnego. Gdy się jest młodym, człowiek o tym nie myśli, ale właśnie nadchodzi ten czas, gdy tamto zaniechanie zaczyna mieć wymierne znaczenie, a ja trochę wyrzutów sumienia, że nie udało mi się tego wówczas załatwić. Zresztą był taki moment, gdy pod koniec roku było bardzo cienko i moja pensja w całości została podzielona między pracowników, żeby na święta mieli coś.
– Żaden zawód w III RP nie spauperyzował się do tego stopnia co fach dziennikarski. Pan profesor z mediów odszedł, wybrał karierę naukową, kierował pan przez kilka lat katedrą Uniwersytetu Jagiellońskiego. Trochę zazdroszczę panu tego kroku.
– Nie mam jakiegoś poczucia wyższości wobec kolegów, którzy w mediach zostali, choć niektórzy z nich osiem lat rządów PiS nie mogą i nie powinni uważać dla siebie za udane, nawet jeśli finansowo powodziło im się całkiem nieźle. To fakt, mój wybór i odejście od zawodu, choć przecież nie do końca, bo naukowo ciągle w świecie mediów tkwiłem, wzięło się również z poczucia rosnącego upolitycznienia środków masowego przekazu w Polsce. Jako profesor miałem o wiele większe poczucie zawodowej autonomii.
– No to jak już jesteśmy przy wątku naukowca. Proszę powiedzieć, jak pan widzi przyszłość mediów w ogóle?
– Zacznę od wstępu: Otóż pod koniec XIX wieku, gdy w Paryżu przygotowywano wielką wystawę światową a jej symbolem do dziś pozostała wieża Eiffla, rząd francuski zapytał wybitnych uczonych z Francuskiej Akademii Nauk o przyszłość stolicy w zbliżającym się XX wieku. Uczeni odpowiedzieli tak: za kilka, najdalej kilkanaście lat, ruch w Paryżu zamrze, i to nawet nie z powodu olbrzymiej ilości dorożek poruszających się po ulicach miasta, lecz łajna końskiego, którego nie będzie komu i gdzie wywozić. Wówczas po Paryżu jeździły już pierwsze automobile, ale luminarzom francuskiej nauki nie przyszło nawet do głowy, że te śmierdzące pojazdy mogą być komunikacyjną przyszłością, która wyruguje tysiące dorożek i koni. Ten przykład doskonale obrazuje mielizny futurologii. Oczywiście jakoś sobie wyobrażam rozwój mediów, i wydaje mi się , że będą one związane z przyszłością cyfrową, rozwojem sztucznej inteligencji. Natomiast odpowiedzialnie chyba nikt nie jest w stanie na to pytanie odpowiedzieć, może nawet nie powinien próbować.
– Dziękuję za rozmowę.
Prof. dr hab. Bogusław Nierenberg Jest członkiem Komisji Zarządzania Kulturą i Mediami (Międzywydziałowe Komisje Interdyscyplinarne) Polskiej Akademii Umiejętności, Polskiego Towarzystwa Naukowego Prawa Prasowego, Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, Polskiego Towarzystwa Polityki Społecznej i emerytowanym profesorem Instytutu Kultury Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Fot. Jerzy Stemplewski