Kobieta Renesansu

Jej najnowsza powieść „Melodia serca” zabiera czytelników do początku XX wieku w rejs luksusowym transatlantykiem. Zanim jednak sięgnięcie po książkę, zapraszamy do rozmowy z opolską pisarką, Agatą Suchocką.

 

– W swojej prezentacji na Facebooku pisze Pani o sobie: prozaiczka, tłumaczka, kolekcjonerka instrumentów, piosenkarka i kompozytorka. Które z określeń najbardziej Panią definiuje?

– Wszystkie z tych określeń opisują moje pasje, które są bliskie również moim bohaterom. Jedna z koleżanek po piórze powiedziała kiedyś, że należy pisać o tym, na czym się człowiek zna, dlatego muzyka jest obecna w prawie każdym moim tekście. Gram na gitarze od trzydziestu lat. Po opanowaniu kilku chwytów zaczęłam komponować i pisać teksty piosenek. Uczę dzieciaki gry na ukulele. Lubię dzielić się z ludźmi muzyką i żartobliwie mówię o sobie, że nie ma takiej sceny, na którą bym się nie wdarła! W songwritingu splatają się moje dwie największe pasje – muzyka i nasza piękna ojczysta mowa. Zdarza mi się pisać haiku, ale i uzupełniać libretta oper trzynastozgłoskowcem. Zdarza mi się śpiewać bluesa, a także prowadzić audycje na temat instrumentów, podczas których opowiadam o nich i prezentuję ich brzmienie. Kolekcjonuję stare instrumenty, bo kocham przedmioty, w których zaklęty jest czas. Jestem amalgamatem tych wszystkich określeń. I widzę, że brakuje wśród nich jeszcze rysowniczki. W każdej książce znajduje się ilustracja mojego autorstwa. Po prostu podchodzę do sztuki holistycznie. Renesansowo, można rzec.

– To skupmy się na pisaniu. Jak się u Pani pojawiło zamiłowanie do pisania?

– Początki to gryzmolenie w zeszytach w podstawówce, opowiadanka o psiakach po lekturze „Puc, Bursztyn i goście”, czy próby rysowania komiksów po kartkowaniu przygód „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Pierwsze infantylne rymowanki na szkolne konkursy, szumnie zwane „wierszami”. A potem moment przełomowy, czyli lektura powieści Anne Rice „Wampir Lestat”, po której stwierdziłam, że zostanę „polską Anne Rice”. To określenie przyszło niedawno, gdy mieliśmy zalew „polskich Stephenów Kingów” w niszy horrorowej. Moja ukochana autorka odeszła w grudniu zeszłego roku. Zwolniła miejsce na tronie Cesarzowej Ciemności. Nie ukrywam, że chętnie bym się na nim wygodnie rozsiadła. Gdy zaczynałam tworzyć własne uniwersum wampiryczne, początkowo bezczelnie plagiatując Anne Rice, nie sądziłam, że cykl rozrośnie się do takich rozmiarów. Teraz pracuję nad siódmym tomem, a mam pomysły na kolejne pięć. Pierwsze wersje powieści na szczęście nigdzie nie wyciekły, pisałam je w czasach „przedinternetowych”, a teraz te zapiski są zapieczętowane, nie powiem gdzie. Gdy je czytam, skręcam się z zażenowania! Mimo to idea postaci żyjących wiecznie, takich, z którymi nie będę musiała się rozstawać, wciąż była i jest dla mnie niezwykle atrakcyjna. Za młodu pisałam o wampirach, bo cierpiałam na Weltschmerz, wizja tego, że zniknę, a świat nie zauważy mojego zniknięcia, spędzała mi sen z powiek. Teraz te egzystencjalne lęki minęły, ale pozostały po nich świetne, rozrywkowe postacie, opowiadające swoje historie. Czy to sposób, by zostawić po sobie ślad? Mam nadzieję!

– Ma Pani swoje ulubione gatunki literackie w pisaniu?

– Nigdy nie czułam, że tworzę literaturę gatunkową i nie stosowałam się do żadnych wytycznych. U mnie zawsze najpierw pojawia się postać, zaczyna działać, opowiadać, a ja ją obserwuję i opisuję. Nie planuję, nie rozpisuję akcji, nie wymyślam niczego na siłę. Historia opowiada się sama i często skręca w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Tak było w przypadku ostatniej powieści „Melodia serca”. Zaczyna się romansowo: obserwujemy bohaterkę, która płynie luksusowym transatlantykiem do starszego narzeczonego i podczas rejsu zakochuje się w pokładowym muzyku. Banalne, prawda? Co ciekawe, to prawdziwa historia, tak właśnie było w przypadku rodzicielki mojej chrzestnej matki, sto lat temu. Ta część historii jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, ale gdy bohaterka schodzi na ląd, zaczyna się fikcja literacka. Rzucona niespodziewanie do Nowego Orleanu, Julie musi się odnaleźć na salonikach wyższych sfer, ale i w zaułkach brzmiących jazzem czy… w świątyniach voodoo. Dalej brzmi jak romans?

– To porozmawiajmy o Pani warsztacie, bo czytelnicy zawsze są ciekawi w jakich okolicznościach powstają ich ulubione książki.

– Chciałabym napisać, że wstaję rano, wypijam kawę na pomoście i odziana w szlafroczek zasiadam do pisania w pokoju z widokiem na jezioro, robiąc przerwy tylko na przechadzanie się boso po rosie. Niestety, oprócz pisania mam jeszcze pracę, dom i dzieci na głowie. I psa. Jestem bardzo niezdyscyplinowana, więc zdarza mi się tygodniami nie napisać ani zdania. Nie ma weny, nie ma pisania. To naprawdę tak działa w moim przypadku. Wyznaczanie sobie dziennego limitu znaków działa tylko w przypadku tłumaczeń, bo to jednak w dużej mierze praca odtwórcza. W przypadku własnych książek siedzę i cierpliwie czekam, aż postaci w mojej głowie zaczną się wiercić. A gdy już zaczną, walę w klawiaturę po nocy, nie dosypiam, zrywam się bladym świtem, wpadam w amok. Lubię ten stan, a najbardziej to, że gdy potem wracam do skończonego tekstu, sama się sobie nadziwić nie mogę. Naprawdę ja to napisałam?? Niezłe, niezłe, powiem więcej, takie sobie! – jak mawiał mój Tata i w jego ustach to był wyraz najwyższego uznania! Gdy później czytam recenzje, w których chwali się mój warsztat i oryginalne pomysły, jestem z siebie bardzo zadowolona, w końcu pracowałam na to trzydzieści lat i staram się nieustannie rozwijać.

– Wspomniała Pani, że ma jeszcze pracę, czyli nie utrzymuje się Pani z pisania?

– Nie jest łatwo utrzymywać się z pisania w kraju, w którym co tydzień pojawia się setka nowych publikacji, żywotność premiery na rynku wynosi jakieś dwa tygodnie, a mimo to większość rodaków przyznaje bez zażenowania, że nie czyta i nie kupuje książek. Coś chyba jednak czytają, bo świetnie mają się pirackie portale, na których można znaleźć powieści często jeszcze przed premierą. Dorabiam tłumaczeniami, bardzo lubię to robić, jednak wypuszczanie takich adoptowanych tekstów nie daje satysfakcji równej premierze własnego. Pracuję jako nauczycielka i asystentka dyrekcji w prywatnej szkole muzycznej, więc mam to szczęście, że oficjalnie i zarobkowo robię to, co kocham.

Czy Opole pojawia się na kartach Pani książek?

– Tak, ale nie pada nazwa miasta. Topografia terenu, osiedla w środku nicości, gdzie toczy się większość akcji powieści „O jeden krok za daleko”, jest inspirowana dzielnicą Grotowice i naszym Metalchemem. Lasy, łąki, pola i stadninki, to właśnie po tych bezdrożach kroczy z trudem Ada, amazonka, która po upadku z konia stała się inwalidką.

– Jakie są Pani plany na najbliższą przyszłość?

– W tym roku odświeżamy wersje audio cyklu wampirycznego, który brawurowo przeczytał ulubieniec słuchaczy, zwany „najseksowniejszym polskim głosem”, pan Filip Kosior. Uwielbiam jego interpretacje! Razem nagraliśmy jeszcze dwa moje tytuły, „Jesiennego motyla” i oniryczną opowieść o autystycznym muzyku przygotowującym się do Konkursu Chopinowskiego – „Pianissimo”. Chyba dopiszę do swojej biografii jeszcze „lektorka”! Na początku przyszłego roku ukaże się kolejny audiobook wampiryczny, a także powieść, której bohaterką jest dojrzała już kobieta, rozliczająca się z przeszłością i odnajdująca w życiu nowy cel. Tak dojrzała główna bohaterka to było nowe wyzwanie, bo dotychczas pisałam raczej o „młodych i pięknych”. Na wiosnę planowany jest również mój kolejny przekład – już siódmy – czyli thriller „Sobowtórka”. Pracuję jeszcze nad dwoma powieściami, ale są w powijakach, więc nie chcę zapeszać. Mimo tego, że pisanie i wydawanie „na wariata” wydaje się w dzisiejszych czasach niezbędne do przetrwania na rynku literackim, nie robię niczego na kolanie i na szybko. Piękno i jakość literackiego stylu, muzyczna, płynna fraza to moje wizytówki i nigdy z nich nie zrezygnuję.

Rozmawiała: Aleksandra Śmierzyńska

Zdjęcia: Agnieszka Przybyłowicz

Najnowsze artykuły