Michał Bajor: Opole bliskie memu sercu

Tak wiele chce powiedzieć poprzez swoją muzykę i słowo. Kocha klasyków piosenki literackiej i autorskiej, ale słucha też młodych. A Opole to Jego miasto. O swoim dzieciństwie, twórczości i przyszłości opowiada wybitny opolanin, Michał Bajor*.

Panie Michale, miło znowu zobaczyć Pana w naszym mieście i pogratulować nagrody prezydenta Opola w dziedzinie kultury.
– O, również dziękuję. Podwójnie mi miło, bo o przyznaniu mi przez kapitułę tego wyróżnienia, powiadomił mnie prezydent miasta Arkadiusz Wiśniewski, z którym znamy się od wielu lat. A do Opola zaglądam często, choć wprawdzie już trochę rzadziej od czasu odejścia Taty i zamieszkania Mamy w Warszawie.

Przechadzając się po Opolu co Pan dostrzega, do czego lub do kogo wraca Pan myślami?
– Miasto jest coraz bardziej zielone i zawsze przyjazne. Od kiedy sięgam pamięcią, czułem się tutaj bezpiecznie. I tak jest do dzisiaj. Na pewno ten klimat tworzyli Rodzice i przyjaciele domu , ale i też wiele osób życzliwych, których spotykałem w moim mieście na co dzień. Opole nie śni mi się jeszcze co noc, więc oznacza to ,że jest dla mnie miastem constans i na wyciągnięcie ręki…

Ponieważ chodziliśmy do tej samej szkoły średniej, a Pana zdjęcie wisiało w gablotce szkolnego klubu fotograficznego, które było vis a vis naszej szatni, a Pan był już postacią bardzo znaną z ról filmowych i zdobyciu Jantara ’82 na X Koszalińskich Spotkaniach Filmowych „Młodzi i Film” za rolę w filmie „Limuzyna Deimler Benz” w reżyserii Filipa Bajona to był Pan z jednej strony inspiracją do naszych działań artystycznych a z drugiej strony dumą, bo wszyscy mówiliśmy kolegom z innych „ogólniaków”: „a do nas to chodził Bajor!”. Co Pan na takie dictum?
– Sądzę, że każda osoba publiczna, wspominana życzliwie w swoim mieście dorastania, czy pochodzenia, jest szczęśliwa, jeśli ta pamięć o niej jest konstruktywna, a czasami stanowi przykład dla młodzieży. Sam podróżując po kraju i świecie, byłem w miejscach, w których spotykałem wspomnienia, tablice, czy inne oznaki pamięci po ludziach, którzy tworzyli kulturę, naukę, czy historię kraju, czy nawet świata, a byli właśnie z tego miasta.

W Pana życiu trudno było nie pokochać teatru. Ale zapytam przewrotnie, którą bajkę lubi Pan najbardziej i czy jest to Czerwony kapturek?
– Na pewno Taty szkolny teatrzyk i mój dziecięcy debiut w roli wilka był bardzo ważnym momentem mojego małego życia. Przez całe moje dzieciństwo i młodość nikt z rodziny i przyjaciół przez moment nie myślał, że zostanę np. lekarzem, czy inżynierem. No, może ewentualnie, że po Mamie – nauczycielem, ale na szczęście dostałem się do szkoły aktorskiej, za pierwszym podejściem…

Osobny rozdział to muzyka. Jak Pan wspomina występy w Opolu. Zwłaszcza, że ten pierwszy to był rok 1970… Ważny moment?
– O tak. Miałem 13 lat, śpiewałem falsetem, jeszcze przed mutacją, a w dodatku w zmyślanym francusku. Rozbawione jury dopuściło mnie do eliminacji wojewódzkich, ale już w amfiteatrze nie mogłem wystąpić, bo i nie ten wiek (wymóg skończenia 16 lat), no i jednak Opole to festiwal polskiej, a nie zmyślanej po francusku piosenki. Ale było zabawnie i zostałem zapamiętany… A potem bywałem na jeszcze kilkunastu festiwalach, głównie gościnnie.

Miał Pan przyjemność współpracować z największymi osobistościami świata muzyki i kina. Kto dla Pana był tym, dzięki któremu dokonywał Pan kolejnych „milowych kroków w swoim życiu i karierze”?
– Och, nie zmieściłoby się w naszym wywiadzie tyle nazwisk bardzo ważnych dla mnie osób i twórców. Na pewno począwszy od umuzykalnionych Rodziców, przez Anie Panas-Krasnodębską, a potem prof. Bardiniego, Wojciecha Młynarskiego, Włodzimierza Korcza, wybitnych reżyserów teatralnych i filmowych , po dziesiątki innych , którzy byli dla mnie autorytetami…

Wrócę na moment do filmu, ale nieco innego doświadczenia. Mało kto pewnie pamięta Pana jako „postać” z legendarnego amerykańskiego serialu „Pogoda dla bogaczy”. Lubi Pan dubbing?
– Niespecjalnie, więc nie będę udawał. Podkładałem głos pod wiele postaci w filmach fabularnych, czy serialach, ale sam jako widz wolę słyszeć oryginalny głos bohatera, przy nawet najlepiej podłożonym dubbingu najbardziej wybitnej polskiej aktorki czy aktora. W sumie współczuję np. Niemcom , Austriakom czy Czechom, bo na dobrą sprawę nie mają pojęcia jak brzmią głosy i emocje fantastycznych artystów światowego filmu. Oczywiście co innego dubbing w filmie animowanym…

– Przyznam, że dzięki Panu i Pańskim płytom poznałem i odkrywałem na nowo Grechutę, Koftę, Piaf i smaki świata dzięki płycie „Kolor Cafe”. Jakie są zatem inspiracje na poszczególne płyty i jakie są historie z nimi związane, które Pan szczególnie wspomina?
– Nie ma szczególnych. Po prostu w jakimś momencie mojego dorosłego , śpiewanego życia postanowiłem co jakiś czas przedstawiać i przypominać publiczności wielkich artystów naszego kraju i świata. A przez ich repertuar wzbogacać wiedzę i smak muzyczny widzów, tak niestety często pstry i skomercjalizowany przez niektórych artystów, ale i decydentów, a także niektóre media.

Nie mogę nie zapytać zatem co daje Panu więcej satysfakcji nagrana płyta czy koncert, spotkanie z publicznością na żywo?
– Płyta jest ważna, bo zostaje na zawsze, ale ponieważ jest nagrana w studio, to nie ma duszy, nawet najlepiej przygotowana, zrealizowana i dopieszczona interpretacyjnie. Dopiero kontakt artysty z publicznością oddaje głębię piosenek i ich wykonań, a artyście dodaje skrzydeł pod każdym względem.

W swoim dorobku artystycznym ma Pan współpracę z młodszym pokoleniem. Czy słucha Pan wykonawców młodego pokolenia i ogląda filmy młodych reżyserów?
– Tak, słucham młodych artystów i oglądam filmy młodych reżyserów. Pomaga mi to czuć się w dobrej formie i nie zamykać w skorupie bliższych mi pokoleń wykonawców.

W ostatnim wywiadzie, który przeprowadziłem też z aktorem i piosenkarzem Arkadiuszem Jakubikiem – notabene jak Pan opolaninem – usłyszałem „Jestem chory na Polskę”. Jak z perspektywy „człowieka świata” patrzy Pan na dzisiejszą Polskę. Trudno bowiem nie odnosić się ostatnio do sytuacji społeczno-politycznej?
– Smutno się odnoszę. I już od dość dawna nie jest to niepokój, a raczej strach i żal tak wielu lat spokojnych i budujących przyszłość, a teraz z dnia na dzień coraz szybciej i bezradniej uciekających…

Michał Bajor to człowiek skryty, wyważony, zamknięty w sobie czy wręcz odwrotnie ufny i towarzyski? Bo mam wrażenie, że dość skrupulatnie dba Pan o swoją prywatność?
– Jestem spod znaku Bliźniąt, więc we wszystkim jest nas dwóch. I to od zawsze. A co do prywatności, lubię powiedzenie Jana Englerta: „Popularność tak, ale spoufalanie się i klepanie po ramieniu już nie. Każdy ma swój świat i swoje życie.”

Nie uważa Pan, że wszystko zmienia się zbyt szybko, przez co nie mamy czasu na refleksję, a co za tym idzie i mądrość?
– To bardzo indywidualna sprawa. Galopu i iluminacji świata nikt już nie zwolni. Refleksja i mądrość zaczyna się od małego, czyli od rodziców, pedagogów, środowiska rówieśników i paru jeszcze innych czynników. Ale “kowalem swego szczęścia” też ma coś z prawdy…

Wracając do Opola. Jakie obrazy, wydarzenia, historie, miejsca czy smaki związane z naszym miastem ma Pan zawsze w pamięci i chciałby nam Pan uchylić rąbka tajemnicy jakiejś opowieści?
– O, to jak z tymi autorytetami. Za dużo jest wspomnień i nie potrafię nagle przywołać z tak wielu, jednego szczególnego. Moje życie do matury, czyli “czym skorupka za młodu” świadczy o tym co wyniosłem dorastając w naszym mieście. Chcę myśleć, że przeżyłem i dostałem tylko to, co pozytywne.

Na koniec chciałem Pana zapytać o najbliższe plany. Z jakimi projektami są one związane?
– Oczywiście z muzyką. Myślę o kolejnej płycie. Myślę  również o jakiejś książce, ale nie wspomnieniach rzece od kołyski, a raczej o czymś pogodnym, czyli podróżach, spotkaniach fajnych ludzi, a wszystko opatrzone anegdotami i fotografiami. Może się uda.

*Wywiad ukazał się w grudniowym wydaniu magazynu “Opole i Kropka”

Najnowsze artykuły