Minął tydzień
„Politycy, nie zabijajcie polskich mediów” – akcja polskich wydawców, którzy słusznie są niezadowoleni z propozycji nowych przepisów o prawie autorskim, bo nie chronią one skutecznie autorów przed pasożytowaniem na ich pracy przez internetowych gigantów, takich jak Google czy Facebook, spotkało się w żarliwym poparciem posła Janusza Kowalskiego. Mała uwaga: Polska spóźniła się o trzy lata z nowelizacją prawa autorskiego według unijnych dyrektyw, które mają zagwarantować twórcom tantiemy za wykorzystanie ich dzieł w internecie. A to oznacza, że Zjednoczona Prawica i poseł Kowalski osobiście, nie kiwnęli w tej sprawie palcem, po czym kreują się teraz na żarliwych obrońców praw polskich mediów. Apele Kowalskiego w tej sprawie mają tą samą dawkę wiarygodności, jakby wilk prawił o weganizmie.
A co do Google’a i Facebooka: ich wyszukiwarki informacje o akcji mediów utopili w niebycie zmieniając polskim portalom medialnym tzw. algorytmy, by ich doniesienia nie wyszły szerzej na światło dzienne. Najlepszy dowód, że najwyższy czas skończyć i z tą hipokryzją.
***
W liście z 2019 roku, który właśnie został odnaleziony przez ABW, prezes Jarosław Kaczyński upomina ministra Zbigniewa Ziobrę, by ten skończył z finansowaniem kampanii wyborczej ludzi z Solidarnej Polski z Funduszu Sprawiedliwości. Prośbę prezes motywuje tym, że mogą być z tego kłopoty przy rozliczeniu kampanii przez PKW i straszy adresata najdalej idącymi konsekwencjami osobistymi. Ale kłopotów nie było, wybory zostały przez PiS i ich satelitów wówczas wygrane, więc dziś prezes z początku listu nie pamiętał, po czym sobie przypomniał, że mógł taki być ale miał on charakter profilaktyczny, znaczy napominająco-wyprzedzający. Teraz w PiS jest nadzieja, że ciemny lud to kupi: Prezes napisał list do ministra w tonie wyraźnie upominającym w sprawie, której nie ma. Znaczy na wszelki wypadek, niczym w tym dowcipie, gdy pewna matrona z tego samego powodu nakładała kondom na wibrator.
Gorzej będzie wytłumaczyć, dlaczego list adresowany do Ziobry znalazł się u wiceministra Romanowskiego. Przecież wówczas minister Ziobro przed żadnym wezwaniem się nie ukrywał, więcej, to on decydował kto dostaje jakie wezwania, po kogo przyjdzie prokuratura i jak Ziobro zechce nie odpuści przesłuchania nawet nieprzytomnemu. Znaczy adres przebywania lidera Suwerennej Polski był prezesowi znany.
Skąd więc to qui pro quo? Ano najprawdopodobniej stąd, że Romanowski przetrzymywał list zbierając rozmaite haki, które jak to bywa w zorganizowanej grupie o charakterze mafijnym , mogą się kiedyś przydać. Podobnie jak nagrania. Po co w innym wypadku Romanowski miałby przez 5 lat przetrzymywać cudzy list? Jedynym powodem jest fakt, że jego treść świadczy o czymś dokładnie odwrotnym niż twierdzą akolici Kaczyńskiego: Prezes wiedział o przekrętach z Funduszem Solidarności, obawiał się ich konsekwencji i tylko o to mu chodziło, a nie o uczciwość i praworządność. Gdyż w innym przypadku złożyłby doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa i pożegnałby się z przekręciarzami z Suwerennej Polski, a nie rządził z nimi przez kolejne 4 lata.
Dziś odwracając kota ogonem środowisko prezesa konsekwentnie realizuje jego polityczne credo, o którym wspomniał na początku swoich ośmioletnich rządów: Nikt mu nie powie, że białe jest białe a czarne jest czarne.
***
Pozostając w kręgu sztuki epistolarnej: PiS oraz Telewizja Republika informują o liście aresztowanego księdza Michała O., podejrzanego o złodziejstwo związane z budową medialnego ośrodka za 100 milionów z Funduszu Sprawiedliwości, pranie brudnych pieniędzy i inne przestępstwa. Niestety dla księdza jest świadek koronny, mianowicie podwykonawca tych prac, który sypie jak z nut. Zeznał, że ksiądz. O wiedział, że wygra konkurs na pieniądze z Funduszu na trzy lata przed jego ogłoszeniem. A z nagrań innego skruszonego przestępcy, byłego dyrektora Funduszu Sprawiedliwości Mraza, wynika wprost, że w Ministerstwie Finansów wiedzieli, że ksiądz przewala miliony traktując budowę ośrodka jak pralnię brudnych pieniędzy. A mimo to Romanowski dosypywał mu kolejne milionowe transze kasy. [i]
Jak nie ma o czym mówić w kwestii dowodów, pisowscy macherzy postanowili dorobić aresztowanemu księdzu legendę męczennika. Stąd lipny list O., w którym miał się skarżyć na tortury w postaci braku dostępu do picia i jedzenia i to przez 60 godzin, czyli przez 2,5 dnia. Po pierwsze, żadnego listu księdza nie było. Po drugie, adwokat księdza nie skarżył się w żadnym momencie na złe traktowanie swego klienta zarówno przez ABW jak i służby więzienne, choć gdyby dochodziło do tortur na pewno by to zrobił, bo m. in z tego powodu jest się adwokatem aresztanta.
Najciekawsze w tej mistyfikacji jest jednak to, że utrudniony dostęp księdza O. do posiłku i płynów bezpośrednio po zatrzymaniu mógł być faktem, który jednak na pewno nie trwał ponad dwie doby, jak twierdzi pisowska szczujnia. Już bowiem w 2018 roku ówczesny Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar alarmował ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę, że procedura aprowizacji zatrzymanych wymaga uregulowania, po czym otrzymał od Ziobry odpowiedź, że minister nie widzi takiej potrzeby.
Potrzeba jak się okazuje jest u nich matką okoliczności. A one są takie, że chcą zrobić z aresztowanego księdza ofiarę tortur, bo to może propagandowo osłabić wrażenie po spodziewanej serii kolejnych zatrzymań w związku z przekrętami w dysponowaniu Funduszem Sprawiedliwości. I do tego potrzebny był im lipny list, żeby jakoś wytłumaczyć lukę czasową między wymyśloną torturą a jej nagłośnieniem. Jeszcze nie porównują aresztanckiego umartwienia O. do męczeństwa księdza Popiełuszki, ale są już blisko.
***
Wizyta kanclerza Niemiec Scholtza w Warszawie wraz z całym jego gabinetem spotkała się ze spodziewaną krytyką polityków opozycji. Ogólnikowe zapowiedzi kanclerza o uruchomieniu funduszy zadośćuczynieniowych dla ofiar wojny określone zostały przez działaczy PiS jako ochłapy i próby wykręcenia się od rzeczywistych reparacji dla Polski i Polaków za straty II wojny. W tej narracji brakuje jednego – odniesienia się do faktu, że nie tylko komunistyczna władza przymuszona przez Stalina, ale całkiem niedawno minister spraw zagranicznych Anna Fotyga w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, nieprzymuszana przez nikogo, potwierdziła zrzeczenie się przez Polskę odszkodowawczych roszczeń wobec Niemiec. Po czym po kilku latach, gdy PiS postanowił postawić na niemieckie reparacje, stwierdziła, że dokument jej widocznie zdradliwie podsunięto. W. PiS to się nie zmienia: jeśli fakty nie potwierdzają ich wersji, to tym gorzej dla faktów.
PiS bajając o bilionach nie zdołał wynegocjować dla polskich ofiar II wojny złamanego euro, więc 100 procent racji ma minister Sikorski gdy mówi, że każda suma, jaką Niemcy w ramach zadośćuczynienia przekażą ofiarom w wyniku negocjacji z rządem Tuska, to będzie nieskończenie więcej od pisowskiego zera.
***
Premier Węgier Viktor Orban udał się z misją do Kijowa, by przekonać Ukraińców do zawieszenia broni i rozpoczęcia rozmów pokojowych z Rosją. Zdaniem Orbana to napadnięty powinien pierwszy odłożyć broń i prosić agresora o łaskę wspólnych rozmów o pokoju. Według Orbana jak do domu wtargnie bandyta, obije ci mordę i zajmie jeden pokój, to jest akurat najlepszy moment, by uczynić z niego sublokatora. Bo sąsiad, czyli w tym przypadku Orban, skarży się na awantury za ścianą i chciałby mieć spokój. Zwłaszcza, że z agresorem kręci interesy.
***
W telewizyjnym pojedynku Joe Biden – Donald Trump na punkty wygrał wysoko ten ostatni, część obserwatorów mówi nawet o nokaucie. Taki jest świat: można skłamać kilkadziesiąt razy byle robić to z werwą, tak jak Trump, natomiast najprawdziwsza prawda nigdy się nie przebije, gdy jej głosiciel wygłasza ją ziewając, bo jak sam przyznaje, był w tym momencie bardzo senny. Oto widomy dowód przewagi formy nad treścią.
***
Premier Włoch Giorgia Meloni poinformowała, że nie będzie się wtrącać kogo na ambasadora w Rzymie wskażą Polacy. Jej oświadczenie to efekt nacisków Mateusza Morawieckiego, który chciał nakłonić Meloni, by nie wyraziła zgody na kandydaturę ambasadora Ryszarda Schnepfa. Ambasadorzy są reprezentantami rządu, choć formalnie ich kandydatury zatwierdza u nas prezydent. Gdy Morawiecki jako premier obsadzał swoich, nikt z opozycji nie objeżdżał zaprzyjaźnionych stolic i nie namawiał ich, by było inaczej. Bo takie jest prawo szefa rządu, by za granicą reprezentowali go ludzie zaufani, realizujący jego, czyli rządu politykę. Morawiecki judząc skompromitował się nawet w oczach zagranicznych sojuszników. Jedyne co mu się w tym spisku udało, to uświadomienie zagranicy, że jako polityk nie reprezentuje nawet formatu kieszonkowego.