Mistrz Zanussi w Opolu

Jeden z najznamienitszych reżyserów polskiego i światowego kina, scenarzysta filmowy, teatralny i telewizyjny, producent filmowy, publicysta, pedagog oraz filozof. Dzisiaj (9 października) odbierze w Opolu Honorową Lamę. Krzysztof Zanussi specjalnie dla Was!

– Otrzyma pan Honorową Lamę podczas tegorocznej edycji Festiwalu Filmowego Opolskie Lamy.

– To szalenie miłe, że dostałem zaproszenie i takie wyróżnienie. Opole wciąż o mnie pamięta.

– Proszę opowiedzieć o swoich związkach z naszym miastem.

– Na waszym festiwalu byłem już kilka razy i to w okresie, gdy jeszcze się formował. Moje relacje z Opolem są dość dawne. Szalenie mocno się zawiązały, kiedy Uniwersytet Opolski przyznał mi w 2010 roku doktorat honoris causa. To był chyba mój pierwszy w Polsce, bo wcześniej kilka przyznano mi za granicą. Tamto wyróżnienie mocno zapamiętałem. Szczególnie, że wcześniej bywałem w Opolu i znałem waszego biskupa Alfonsa Nossola, którego noszę w sercu jako niezwykłą postać w powojennej historii Polski. Miałem i nadal mam świetny kontakt z wydziałem teologicznym. W Opolu mieszka ksiądz Marek Lis, który pisał o mnie książki i z którym często spotykam się na różnych forach międzynarodowych. To ten przedstawiciel polskiego Kościoła, który świetnie zna się na filmie. Jemu podobnych szukać ze świecą, znajdziemy może dwóch, trzech. Nie mogę się doczekać naszego spotkania, gdy przyjadę odebrać wyróżnienie.

– A sam Festiwal Filmowy Opolskie Lamy?

– Dla mnie przekracza on tę nie bardzo obecnie widoczną granicę między zawodowstwem a amatorstwem. Technologia sprawia, że nie wiadomo jak określić co jest amatorskie, a co nie. Z drugiej strony rozchwianie języka filmu doprowadziło do tego, że czasem trudno orzec, czy to jest błąd zamierzony czy może taka stylistyka. Zniknęła granica profesjonalizmu. Jest tylko najmniej ważna granica bytowa. Czym autor jakiegoś marnego serialu góruje nad kimś, kto za własne pieniądze robi film z oryginalnym przesłaniem? Dla mnie to ten drugi jest zawodowcem. Jednym słowem mam wiele miłych myśli o tym, że Opolskie Lamy uruchomiły przestrzeń, w której jako młody człowiek działałem. Mam na myśli film amatorski.

– Takie festiwale były także przed laty, gdy pan zaczynał.

– Miały troszkę inny charakter i oczywiście obecne Lamy są lepsze niż ta organizacja, którą pamiętam z młodości, czyli ogólnopolskie konkursy filmów amatorskich opłacane przez ówczesne Ministerstwo Kultury.

– Lamy są szansą dla młodych, aby spotkać na żywo osobę, której udało się pójść własną drogą i osiągnąć sukces.

– Na mój artystyczny sukces złożyło się wiele rzeczy i sporo szczęścia. Tego zabrakło na przykład wielu moim kolegom, którzy równie byli wyposażeni w odpowiedni warsztat. To jest taki zawód, gdzie szczęście jest podobne jak przy grze w ruletce.

– Na czym polegało pana szczęście? Na początku mógł pan zostać fizykiem albo filozofem, a wybrał film?

– Moje szczęście polegało na tym, że miałem możliwość wyboru. Rzeczywiście mogłem zostać fizykiem, filozofem albo filmowcem. Decydowanie co wybrać za każdym razem to były wielkie dramaty. Postanowiłem zostać filmowcem, a przecież utrzymać się w tym zawodzie przez tyle lat jest niezwykle trudno. Ten zawód ma skłonność, aby wszystko i wszystkich mielić, a potem nierzadko wyrzucać na śmietnik. Bardzo wielu kolegów, którzy błysnęli jednym czy dwoma filmami, potem gdzieś gasło i nie mogło się dalej przebić. To wszystko jest rzeczywistość dość dramatyczna, ale jako uprawiający ten zawód musimy z tym żyć i umieć do tego przywyknąć.

– Nigdy nie próbował pan iść na łatwiznę. Chciał i robił pan filmy autorskie. Nie szedł pan w komercję, nie próbował sobie ułatwić artystycznego życia.

– Chciałem i to było najłatwiejsze. Wielu chciało. Jak człowiek sobie coś ułatwi to oznacza, że nie osiągnął tego o czym pragnął. Jak ktoś bierze udział w wyścigu, a potem biegnie na skróty, to nie zwyciężył tylko przegrał. Oszukał innych i siebie.

– Tworzy pan kino inteligenckie robione przez inteligenta i dla inteligencji z inteligenckimi pytaniami. Zgadza się pan z takim stwierdzeniem?

– Nie bardzo wiem co jest tym wyróżnikiem, bo wśród ludzi nie kwalifikujących się socjologicznie jako inteligenci znajdziemy wielu, którzy stawiają poważne pytania. Zatem w pytaniu jest trochę dziennikarskiego przybliżenia i skrótu myślowego.

– Obserwuje pan sztukę w różnych częściach świata. Wszędzie jest ona inna czy do siebie podobna?

– Części świata są inne, społeczeństwa są inne i w innym momencie rozwoju. I to jest fascynujące, dlatego ciągle jeżdżę i wciąż tak mnie to interesuje, że nawet trudy podróży nie potrafią mnie zniechęcić. W przyszłym tygodniu będę na Syberii, za dwa tygodnie w Hongkongu, a za trzy w Indiach. I to za każdym razem jest inny świat i inna perspektywa. Oczywiście szukam tego co wspólne, ale też patrzę na to co odmienne.

– Nie nudzi pana oglądanie filmów?

– Szybko nudzi mi się oglądanie… nudnych filmów. I to zdarza mi się dość często. Szczególnie myślę o filmach szybkiej akcji, które powielają znajome schematy. Często uchodzą za komercyjne, a dla mnie są nudne jak flaki z olejem i wychodzę po 15 minutach. Natomiast ciągle czekam na arcydzieła i co kilka lat zdarza się, że coś mnie rzuci na kolana. Ostatni film, który bardzo mnie przejął to dzieło Martina Scorsese „Milczenie”, którego akcja toczy się w XVII-wiecznej Japonii. Widziałem też jeszcze nie ukończony film Roberta Glińskiego o księdzu Janie Ziei. Chyba mogę odpowiedzialnie powiedzieć, że jest znakomity.

– A pana nowy film?

– Jest w głowie, a nawet na papierze, ale nie wiem jakie będę miał możliwości, aby go zrealizować, choć nie ustaję w staraniach.

– Pana nazwisko i dorobek nie otwierają odpowiednich drzwi?

– Żałuję, ale nie. Trzeba bardzo walczyć, choć żartem odpowiem, że mogłoby być jeszcze gorzej, gdybym nie miał nazwiska i dorobku.

– „Artysta zadowolony z siebie daje o sobie złe świadectwo”. To pana słowa? Naprawdę nigdy nie był pan z siebie zadowolony?

– Tak, ja to powiedziałem. Czasami byłem zadowolony z jakiegoś mojego postępku lub jakiejś cząstki własnego filmu. A resztę ciągle kwestionuję. Wolę myśleć, że mógłbym zrobić lepiej. I tak być powinno. Samouspokojenie i samozadowolenie jest mordercze i szalenie szkodliwe dla ducha.

– Mógłby pan powiedzieć o którymś swoim filmie, że był najlepszy?

– Nie wolno mi się nad tym nawet zastanawiać, bo to nie ja jestem do oceny swoich filmów. Jeżdżąc po całym świecie przedstawiam co zrobiłem i ludzie sami sobie wybierają. I w te wybory nie chcę się wtrącać. Muszę jak kucharz stać za stołem i serwować moje potrawy. Każdą robiłem najlepiej jak umiałem, a co się komu najbardziej podoba jest już poza mną. Wolę milczę, bo nie chcę być własnym krytykiem, co jest niemądre i według mnie moralnie szkodliwe, bo człowiek zaczyna popadać w narcyzm zbytnio przyglądając się sobie w lustrze.

– Chyba to akurat panu nie grozi.

– Nie ma takiej głupoty, która człowiekowi nie grozi. I to bez względu na wiek i życiowe doświadczenie.

– Skąd się bierze zło? Odpowiedział już pan na to pytanie w swoich filmach?

– Świadomość, że zło nam zagraża jest rzadka, bo żyjemy w czasach… budyniu albo kisielu. Wszystko zrobiło się takie gładkie i bez kantów. A zło w tym pełza i przestaliśmy je dostrzegać. Pamiętam czasy, kiedy zło było otwarte i widoczne. Człowiek wiedział kiedy się ześwinił. Znał dzień i godzinę. A teraz widzę na przykład w korporacjach jak ludzie tracą twarz, charakter i godność. I prawie tego nie widzą, bo głowy mają zaprzątnięte spłacaniem kredytu za mieszkanie, bo się spieszą i nie widzą jak się zdegradowali, jak zepsuły się im charaktery, jak zrobili się byle kim, a byli kiedyś kimś… A skoro tego zła nie dostrzegamy, to czuję się w obowiązku o nim mówić i opowiadać.

– A o co pytają młodzi ludzie?

– Zawsze pytają jak żyć, postępować, jak zacząć nowy dzień. Dzisiaj jest ogromny zamęt, bo proszę zobaczyć na sprzeczne impulsy płynące z zewnętrznego świata. Z jednej strony mówią nam „konsumuj jak najwięcej, bo jesteś tego warty”, a z drugiej słyszymy o katastrofie ekologicznej. I jak się w tym znaleźć?

– Muszę skorzystać z okazji i zapytać o Maję Komorowską i Zbigniewa Zapasiewicza. To pan pierwszy dostrzegł w tych aktorach ogromny potencjał.

– Są gusta kulinarne, dotyczące ubioru, architektury. Jest też gust do ludzi. Na pewne osoby reagujemy pozytywnie, na inne negatywnie. To prawie jak instynkt. Obsada do filmu też z tego wynika. To jest wyraz intuicji reżysera, który do pewnych osób odczuwa swoisty pociąg. Chce ich oglądać. Ich ekspresja mnie dotyka. I tak się rodzą te wybory. Miałem szczęście, że kilku aktorów odkryłem. Komorowska i Zapasiewicz rzeczywiście w moich filmach weszli do kinematografii, ale także zdobywca dwóch Oskarów za role w „Bękartach wojny” i „Django” Austriak Christoph Waltz. Debiutował u mnie i potem jeszcze po 10 latach zagrał w „Bracie naszego Boga”, a dzisiaj jest gwiazdą pierwszej wielkości. Miałem więc chyba dobrą intuicję, że go wypatrzyłem.

– Dalej obiecuje pan pracować „jak wół”?

– Jeszcze mam siły, ale to się jutro może skończyć. Na tyle znam medycynę, zwłaszcza po osiemdziesiątce, by wiedzieć, że wszystkie plany są niepewne. Póki co, nie przejmuję tym jeszcze. Widzimy się zatem na Festiwalu Filmowym Opolskie Lamy.

 

Najnowsze artykuły