Najważniejsze są piosenki z naszej młodości

 

Z Jarosławem Wasikiem, dyrektorem Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu, rozmawia Ryszard Rudnik

– W nadchodzącym roku przypada 60-lecie opolskiego festiwalu polskiej piosenki. Dla was to pewnie ważny jubileusz, a jubilat ostatnio nie ma dobrej prasy…

– Tak się składa, że pisałem doktorat na jego temat i spokojnie mogę stwierdzić, że już od pierwszej odsłony opolski festiwal był krytykowany. A chyba najbardziej mu się dostało po dziesiątym razie. Choćby nie wiem jakie widowiska na nim prezentowano, jak wielkie przeboje zostały na nim wylansowane, ten festiwal właściwie zawsze był krytykowany.

– Można zatem powiedzieć, że festiwal to wdzięczny temat do krytyki.

– No tak, bo po pierwsze, z gustami się nie dyskutuje. Po drugie, na festiwalu podobnie jak na polityce i piłce nożnej znają się u nas wszyscy. Przecież wszyscy są odbiorcami muzyki. No ale w retrospekcji to wygląda jednak inaczej, zdecydowanie na korzyść KFPP. Na dowód, że najlepszym weryfikatorem festiwali jest czas, przypomnę rok 1983, gdy festiwalowe jury pod przewodnictwem Marii Koterbskiej w koncercie Premiery nie przyznało pierwszej nagrody, natomiast przyznano ex equo dwie drugie i to tak wielkim hitom, jak: „Nie liczę godzin i lat” Andrzeja Rybińskiego i „Szklana pogoda” zespołu Lombard.

– Każdy chciałby, żeby dzisiaj był tak niski poziom Premier jak wówczas…

– No właśnie. Gdy się popatrzy na listę przebojów wylansowanych na festiwalu w Opolu, to trzeba powiedzieć, że to jest to kopalnia piosenek na najwyższym poziomie. Mam wrażenie, że piosenki pop z tamtych czasów wyszlachetniały, dziś wydają się być piosenkami poetyckimi. Są tak sprawnie napisane, mają tak świetne teksty, że nawet jeśli są to teksty bardzo proste, to czuje się mistrzostwo autorów, precyzję posługiwania się słowem.

– A dlaczego dziś tak już nie jest?

– Niestety polska muzyka bardzo dużo czerpie z muzyki zachodniej, a ta jest inaczej zrytmizowana, polski język trochę się do tego rytmu nie nadaje, bo ma na przykład inaczej rozłożone akcenty. A na dodatek polscy artyści zaczęli dopisywać słowa do muzyki i często na ostatnią chwilę. W efekcie te teksty, jak to określił kiedyś Janusz Grzywacz, to nie są teksty, tylko wyrazy.

– No ale na przykład Jacek Cygan opisując swój proces twórczy wspominał, że najpierw dostaje muzykę.

– Tak, ale kiedyś to zdarzało się rzadziej, zwykle najpierw powstawał tekst, a dopiero później kompozytor pisał do niego muzykę. A jeżeli było odwrotnie, to autorzy mieli wówczas więcej czasu. Zresztą sam jako tekściarz miałem takie propozycje na ostatnią chwilę, że już właściwie zespół jest w studiu i trzeba „na wczoraj” dopisać zwrotkę. Ja uważam, że tak się nie da, choć nie wszyscy tak uważają i efekty tego są jakie są. Owszem, byli w historii polskiej muzyki twórcy, którzy potrafili to zrobić, ale mówimy tu o autorach wybitnych – jednym z nich był Wojciech Młynarski. Nie każdy może nim być. To jest trudne zadanie, żeby zmieścić się w liczbie sylab, zachować odpowiedni akcent, żeby wszystko dobrze brzmiało, żeby była zawarta w tekście jakaś przewodnia myśli i na dodatek żeby całość była błyskotliwa i z humorem.

– Teraz jest taki trend, że wykonawcy sami sobie komponują, piszą teksty. I zwłaszcza w tym ostatnim zakresie to niestety słychać.

–  Ja to nazywam „ciśnieniem na ZAiKS”, po prostu wykonawcy zauważyli, że tantiemy autorskie są wyższe niż tantiemy wykonawcze, w związku z tym próbują swoich sił w pisaniu i komponowaniu. No ale nie każdy jest tak zdolny jak na przykład Kaśka Nosowska, choć i ona nie pcha się, żeby komponować, zostawia pole swoim utalentowanym kolegom.

– Czyli trzeba być niezwykle zdolnym, żeby komponować, pisać teksty i w dodatku dobrze śpiewać…

– Są takie przypadki. Moim zdaniem w polskiej piosence takim wzorem z Sevres jest Edyta Bartosiewicz. Uważam, że ktoś kto napisał takie piosenki jak „Urodziny”, „Opowieść”, „Koziorożec”, „Jenny” i tak dalej, no to daj Boże zdrowie. Moim zdaniem dziś na polskim rynku muzycznym nie ma wielu takich twórców i wykonawców w jednej osobie. Nie mówię, że nie mamy świetnych artystów, tylko nie tak wszechstronnych.

– A kiedy był najlepszy czas dla polskiej piosenki, dla opolskiego festiwalu?

– Na pewno najlepszym czasem dla opolskich festiwali były lata 70-te. Mam podejrzenie, że wówczas cenzorzy mieli nawet słabość do tej imprezy i puszczali rzeczy, które normalnie nie miały prawa ukazać się gdzie indziej. Na przykład takie widowiska jak „Nastroje, nas troje” w 1977 przeszły w całości. Dziś może tego już tak się nie dostrzega, ale wtedy już sama formuła, że wszyscy artyści siedzą na scenie, że emanuje z niej jakiś luz, swoboda, że teksty iskrzą się od nieprawomyślnych naonczas aluzji, że wreszcie wykonawcy udają że piją, a tak naprawdę rzeczywiście pili, to wszystko było czymś absolutnie wyjątkowym i poza Opolem raczej niedopuszczalnym. To był miks wolności, swobody, kompletnego luzu, który władzy się wówczas nie podobał. Wtedy dla publiczności to był szok. Poza tym, już w latach 80. cenzorzy mieli wyraźną słabość do Laskowika i Smolenia. Inna sprawa, że obaj byli mistrzami aluzji, potrafili tak powiedzieć, że nie można się było do tego przyczepić. Ich pierwsze zdanie w programie Z tyłu sklepu, które brzmiało: „W pierwszym rzędzie witamy wszystkich siedzących” – było po prostu mistrzostwem świata w kategorii „aluzja”.

– No a z drugiej strony, gdy idzie o cenzurę były sytuacje idiotyczne, jak ta z zakazem odtwarzania piosenki „To tylko tango” Maanamu, bo zespół odmówił występu w Związku Radzieckim.

– Dla mnie jedną z najbardziej kretyńskich decyzji było zdjęcie z anteny Rozgłośni Harcerskiej utworu „Króliczek” Skaldów, bo cenzorzy uznali, że ta piosenka namawia do zażywania narkotyków. Że słowa „nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go” zostały napisane w jakimś narkotycznym widzie. Cenzorzy to zupełnie odrębna historia opolskich festiwali. Marysia Szabłowska opowiadała mi o sytuacji, gdy Wojciech Młynarski z Krzysztofem Dzikowskim przyszli do cenzury w sprawie swoich tekstów. Cenzor zaczął je czytać, w końcu przerwał i spytał: a panowie jakie studia skończyliście? No my po polonistyce obaj – odpowiedzieli. A cenzor na to: a nie chcielibyście u nas pracować?

– W czym tkwiła tajemnica tamtych festiwali?

– W tym, że festiwalowe koncerty oddawano twórcom, a nie wyłącznie reżyserom. „Nastroje, nas troje” to był koncert przygotowany przez Agnieszkę Osiecką, Jonasza Koftę i Wojciecha Młynarskiego, trudno sobie wyobrazić lepszy skład. Oni pracowali wtedy z całą branżą, dzięki temu na scenie wystąpiła plejada ówczesnych gwiazd polskiej estrady. Ale to nie tylko ten jeden koncert, mój ulubiony to również koncert z Danutą Rinn w roli głównej czyli „Rindial”, bo działo się to w porze mundialu. Również lata 80-te, zwłaszcza te początkowe, były doskonałe dla festiwalu, bo i w polskiej muzyce, działo się dużo dobrego i twórczego. Zresztą jeśli chodzi o muzykę, każdy jako najlepsze lata wskazuje lata swojej młodości.

– Coś w tym jest.

– I mnie się tak wydaje. Ja na przykład nie jestem w stanie docenić muzyki lat 60-tych, bo to kompletnie nie jest moja bajka. To była muzyka moich rodziców. O ile uważam, że The Beatles był zespołem absolutnie rewelacyjnym, to już polski big beat nie do końca do mnie przemawia. Dla mnie najważniejsze, co się działo w polskiej muzyce, to były jednak lata 80-te. Może dlatego, że byłem wówczas licealistą, byłem fanem Republiki, Krystyny Prońko, Marka Grechuty, a także piosenki poetyckiej, bo mnie zawsze w piosence interesował przede wszystkim tekst. W ogóle uważam, że polska piosenka jest wyjątkowa głównie ze względu na słowa, trochę analogicznie do utworów francuskich. Polskie teksty piosenek pisali najwybitniejsi, zaczynając od Juliana Tuwima w międzywojniu.

– A czy nie uważa pan, że u nas wielu świetnych wykonawców docenianych jest dopiero po śmierci? Popularność Zbigniewa Wodeckiego gwałtownie wybuchła, gdy odszedł na stole operacyjnym.

– Myślę, że Wodecki nie jest tu dobrym przykładem, on był jednak stale popularny, a zwłaszcza po wydaniu reedycji płyty z 1976 r. „A Space Odyssey” z formacją Mitch & Mitch Orchestra. Byliśmy ze Zbigniewem „na ty” i nigdy nie zapomnę naszej ostatniej rozmowy w opolskim ratuszu w trakcie kawiarenki festiwalowej, gdy powiedział: „wiesz Jaras, ja strasznie się cykam tej operacji, która mnie czeka”. Jakby coś przeczuwał. Będę pamiętał tę rozmowę do końca życia. Natomiast, to o czym pan wspomina, dotyczy moim zdaniem bardziej Krzysztofa Krawczyka, może to związane jest z faktem, że wiele lat nie było go w kraju, i jego popularność w tym czasie wygasła. Choć z drugiej strony ten limes śmierci naturalnie zwiększa zainteresowanie artystą, jego dokonaniami. Chyba jednak nie piosenkarze czy aktorzy, a malarze najbardziej doceniani są dopiero po śmierci. Myślę, że my czasami zbyt wiele wymagamy od artystów. Gdy krytykuje się teraz Marylę Rodowicz, ja zawsze mówię moim znajomym: Maryla ma 77 lat (pamiętam, bo moja mama była jej rówieśniczką) – popatrzcie na panie w jej wieku, gdy z wózeczkami z zakupami wychodzą marketu i wyobraźcie sobie, że to one wychodzą na scenę i dają tam półtoragodzinny koncert.

– Wspomnienie Maryli, która dla kilku pokoleń śpiewała zawsze, jest dobrym pretekstem by wrócić do festiwalowego jubileuszu, pewnie coś z okazji 60-lecia przygotowujecie?

– Oczywiście jak co roku zorganizujemy na opolskim rynku Kawiarenkę z gwiazdami. Już ogłosiliśmy konferencję naukową pt. „60 lat Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. Muzyka. Słowa. Konteksty”. Pracujemy także nad trzema wystawami, ale na razie opowiem o dwóch, ta trzecia niech będzie niespodzianką. Jedną zrobimy w sali wystaw czasowych, mamy bardzo dużo zbiorów związanych z opolskim festiwalem, ja już pomijam plakaty, rozmaite wydawnictwa, płyty, ale mamy też mnóstwo gadżetów: przypinki, nawet chusteczki do nosa z wyhaftowanym logo festiwalu, a oprócz tego ręczniki, t-shirty, teczki…Krystyna Gucewicz, która wiele lat relacjonowała opolską imprezę, przekazała nam w darze taki minidywanik z napisem festiwalowym. Z początku nie wiedzieliśmy nawet co to jest, okazało się, że były kiedyś takie podkładki pod stacjonarne telefony, by się nie przesuwały na meblach na modny wówczas tzw. wysoki połysk. Mamy w zbiorach i chcemy pokazać kostiumy gwiazd, które w nich występowały na festiwalach, w tym dwudziestometrową suknię Ani Wyszkoni zaprojektowaną przez Macieja Zienia. Natomiast ta druga wystawa – plenerowa – będzie zadedykowana „słynnej opolskiej publiczności”. Pokażemy jak widzowie się zmieniali, jak zmieniał się ich wizerunek. W latach 60-tych na festiwalowe koncerty panowie przychodzili w garniturach, panie w szykownych toaletach. Festiwal pełnił wtedy rolę towarzyskiego salonu. Liczymy na to, że opolanie odnajdą na zdjęciach siebie lub swoich bliskich. Festiwal był przez dekady absolutnie ważnym wydarzeniem ogólnopolskim i wyjątkowym świętem w mieście. Wydaje mi się, że do tej pory nim jest, bo nawet ci, którzy go nie oglądają, na niego psioczą, to w dniach festiwalu i tak zaglądają na opolski rynek, żeby poczuć festiwalową atmosferę.

– Opole jest szczęściarzem, że ma taką markę jak festiwal.

– Tak, inne miasta wymyślają, kombinują czym by się tu wyróżnić. A my jesteśmy stolicą polskiej piosenki. Opole nie musi niczego wymyślać na siłę, Opole musi tylko pielęgnować to, co ma. Czy coś może się kojarzyć lepiej i przyjemniej niż muzyka, piosenka? Co więcej, Opole samo jest marką, ludzie myśląc o festiwalu nie mówią Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki, ale po prostu: Opole.

– A jaka jest przyszłość festiwalu, bo są głosy, że ta formuła powoli się wyczerpuje.

– Prof. Waldemar Kuligowski zajmuje się pojęciem „festiwalizacji”. Jednym z jej aspektów jest uprawianie polityki przez megawydarzenia. Zauważalna jest narastająca wręcz tendencja, którą możemy nazwać przemysłem festiwalowym nierozerwalnie połączonym z przemysłem turystycznym. Każde miasto chce mieć swój festiwal. Taka idea stała się pomysłem na kreowanie miejsc. Nie uważam, że jest to coś złego, choć śmieszą mnie festiwale pizzy czy piwa. Festiwal jest takim gatunkiem w kulturze, który powinien coś kreować, chociażby nowe trendy. Dlatego tak ważne podczas opolskiego festiwalu są koncerty z jury, Premiery i Debiuty. Mają różny poziom, bywają lepsze lub gorsze, ale trzeba je zachować za wszelką cenę. Bardzo się cieszę, że miasto Opole tego pilnuje. Bo tylko tak uciekniemy od ery covera, która dziś dominuje w polskich mediach. Inżynier Mamoń byłby zachwycony.

– Oj, to zwolennicy talent show będą mieli panu za złe.

– Nie jestem przeciwnikiem Talent show, zwłaszcza, że stwarza szansę dla wielu nieznanych wykonawców. W jednym jednak robi złą robotę: wypuszcza „talentsieroty”, czyli ludzi ze sławą, lecz bez własnego repertuaru. I to jest problem, bronią się tylko ci, którzy wcześniej mieli własne piosenki i zespół, by od razu przekuć popularność na koncerty, jak na przykład Kamil Bednarek.

 

Jarosłwa Wasik, dyrektor Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu w towarzystwie Katarzyny Cerekwickiej podczas wręczania nagrody Karolinki za najlepszy festiwalowy debiut (KFPP 2022 r.). Statutetkę odebrała opolanka Magdalena Krzemień.

fot. Sławomir Mielnik

Najnowsze artykuły