Pamięć chodzi o lasce

Z Marianem Buchowskim, legendą opolskiego dziennikarstwa, pisarzem, o jego najnowszej książce „Rondo. Opolskie fragmenty przeprawy z PRL do RP” rozmawia Ryszard Rudnik

– Nie licząc naukowych dysertacji dr. hab. Zbigniewa Bereszyńskiego, Pana książka jest pierwszym komplementarnym podsumowaniem początków Solidarności w regionie. Ale też nie pominął Pan morza wydarzeń, po którym płynęła ta opolska łódeczka…

– Mechanizmy i makrowarunki były wszędzie jednakowe, zróżnicowania terytorialne wynikały zwłaszcza z kalibru lokalnych przywódców, po jednej i po drugiej stronie. Więc jest to opowieść lokalna tylko w zakresie realiów. Zrobiłem książce krzywdę dając w podtytule epitet „opolskie”. Bo w gruncie rzeczy jest to opowieść o całej ówczesnej Solidarności, pokazana bez przegięć na czarno czy różowo…

– Ale też rzecz o ludziach uwikłanych w historię.

– Wszyscy jesteśmy w jakimś sensie w nią uwikłani. Ale ci ludzie tworzący ówczesną Solidarność dodatkowo sami byli trochę „wikłaczami”. Na początku była złudna pewność, że jest jeden jedyny wróg, i jak się go zniszczy, to nastanie raj. Szybko i hałaśliwie wyszły na jaw różnice w pomysłach na trasę do raju. A tak naprawdę to GPS programowała Moskwa, nie szczędząc nam korków i objazdów. Podczas promocji „Ronda” w bibliotece wojewódzkiej u Chrobaka przypomniałem sobie, że kilka tygodni wcześniej była tam promocja kolejnego, 21. już tomu „Kresowej Antlantydy” Staszka Nicieji. I nieskromnie pomyślałem sobie, że ja tym swoim żółwim piórem też napisałem swoją Kresową Atlantydę. Kresową nie – jak u profesora – od „Kresy Wschodnie”, tylko kresową od słowa „kres”, czyli koniec, wysiadka, amen. Większość postaci z tej książki to są już ludzie świętej pamięci lub zaawansowani stażem utrzymankowie ZUS-u. A Atlantyda to nasza młodość, która coraz bardziej się zatapia w odmętach minionego czasu.

– Główną postacią Pana książki jest Roman Kirstein, legendarny przewodniczący powstającej w Opolu Solidarności, a potem wiceprzewodniczący Zarządu Regionu Śląska Opolskiego. Sam Pan wspominał ostatnio, że początkowo miała to być broszura ku pamięci przyjaciela, a wyszło 600 stron, w piątą rocznicę jego śmierci.

– Dopingiem był mój wpis w kondolencyjnej księdze. Ja tam wpisałem: „Niech żyje pamięć o Romku”. Już wcześniej, gdy pomagałem mu w przygotowaniach do jego autorskiej wystawy o Solidarności uświadomiłem sobie dojmująco, że pamięć jest słabsza niż czas, jeśli się tej pamięci nie pomoże. Wtedy pomyślałem, że przygotuję taką broszurkę okolicznościową o Romku, dla jego dorosłych dzieci.  Ale gdy zacząłem się przyglądać całej tej sytuacji powstawania Solidarności (ja do niej nie należałem), to doszedłem do wniosku, że Romek jest przykładem człowieka, który z parterowego miejsca skorzystał z szansy, jaką przyniosła mu historyczna zmiana warty. Dotarł do znaczących funkcji, a potem był w grupie ludzi, którym ta zmiana ustroju wyszła na dobre.”.

– Mnie się zdaje, że ta zmiana ustroju wyszła na dobre wszystkim.

– Niech pan to powie robotnikom strajkującym w sierpniu 1980 roku, którym w nowym ustroju etaty zamieniono na zasiłek dla bezrobotnych, a niejednego aktywistę Solidarności powitała w nowym ustroju upodlająca bieda z nędzą. Jaruzelski, po latach, w jednym z wywiadów powiedział, że, gdyby do 21 postulatów z Sierpnia’80 ktoś zaproponował kolejne postulaty: 22. – konieczność bezrobocia, 23. – mieszkania kosztownym towarem rynkowym, 24. – prywatyzacja, to takiego uzupełniacza postulatów chyba by stoczniowcy wyrzucili za bramę. Ludzie wiedzieli przeciwko czemu występują, ale z tego, czym to się skończy, zwłaszcza w okresie przejściowym, może poza intelektualną dysydencką wierchuszką, mało kto zdawał sobie sprawę. Że wychodzenie z komuny to będzie bolesny społecznie proces.

– Wszyscy mieliśmy wówczas wyidealizowany obraz Zachodu. Ludzie żyli nadzieją na lepsze życie, tą nadzieją była Solidarność, w kulminacyjnym momencie związek liczył przecież 10 milionów członków.

– Wielu ograniczało działalność do szybko bezpiecznego pokrzykiwania „precz” lub „hurra”. Wielu się potem wstydziło, że należeli do Solidarności. Ten ruch tak szybko się rozrósł, bo był emocjonalny napęd do burzenia starego porządku. Burzenie bywa niebezpieczne, ale jest szybkie, efektowne. Gdzie się podział ten dziesięciomilionowy entuzjazm, kiedy przyszło w cierpliwym mozole budować III RP.? Owszem, później do zakładania wiechy chętnych nie brakowało, ale dowozić cegły czy mieszać wapno nie było komu, choć w Solidarności speców od mieszania nie brakowało. 3/4 ówczesnych lokalnych liderów „S” to były samce Alfa, do przewodzenia, a nie roboty u podstaw.

– Opolszczyzna nie była w awangardzie solidarnościowych przemian. I nawet przy tym skromnym „urobku” nie było jedności. Wielokrotnie daremnie próbowano połączyć środowiska solidarnościowe Opola, Nysy, Kędzierzyna- Koźla pod parasolem jednego Zarządu Regionu, jak Pan wspomina również w swojej książce – z marnym skutkiem.

– Rzeczywiście, Opolszczyzna to były peryferie w sensie dobrze zorganizowanej solidarnościowej aktywności. Ja w książce używam nawet takiego sformułowania, że w regionie byli opozycjoniści, ale nie było opozycji. W znaczeniu środowiska przyciągającego ludzi, wyznaczającego jakieś kierunki społecznej aktywności, intelektualnego zaplecza dla zmiany.

– A z czego to wynikało, z braku jak to się wówczas mówiło wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, niewielkiego potencjału przemysłowego małego regionu, skali województwa, strachu ?

– Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, pewnie ze wszystkiego po trochu. Opolskie ośrodki przemysłowe były rozproszone. Niektórzy ich solidarnościowi działacze, bardziej się kojarzyli z działami niż działalnością. Huk dział się liczył najbardziej. Byli tacy, którzy nawet sami ze sobą, patrząc w lustro, nie mogli się dogadać. Na pewno zaważył też ten stereotyp, który mówi o tym, że Opolanie nie są tacy skorzy do szybkich społecznych reakcji, że historia, zwłaszcza autochtonów, nauczyła ostrożności. I też taki, skrzywiony, był odbiór nas w kraju. Z Wybrzeża, jako wyraz rozczarowania, wracały węglarki z napisami, że „Ślązacy to ch… nie Polacy”…

– Ale i frontman Pana książki, Roman Kirstein, w tej swojej działalności miał różne okresy, raz był gołębiem, potem stawał się jastrzębiem. Raz członkiem Porozumienia Centrum, potem jego krytykiem. Czasy były tak gorące, że trudno było sobie wyrobić jednolitą linię myślenia, reagowania?

– W przypadku Romka te zmiany nigdy nie miały charakteru koniunkturalnego, nigdy nie wynikały z kalkulacji, że trzeba się przewekslować, bo to przyniesie mu jakąś korzyść. To nie był człowiek zanurzony w środowisko opozycjonistów, które miało świadomość celu, do którego zmierzano. Gdy widział zło, to się mu na swój sposób przeciwstawiał. Romek miał wiele atutów, jeden z nich wynikał ze świadomości, że każdy pomysł sam się nie zrealizuje, wymaga konstruktywnej energii i czasu. Od początku wyznawał zasadę, że samym „hurra!” się nie wygra. Drugi ważny atut: nie był destrukcyjny w relacjach międzyludzkich. Kiedyś w NTO dziennikarz celnie napisał, że Kirstein jest jak klej, który łączy ludzi. Gotowość współdziałania była u niego bardzo silna, i to była jedna z cech, dla których Romka bardzo polubiłem i szanowałem. Może też dlatego, że sam nie mam takich stadnych cech. Sporo było wówczas w opolskiej Solidarności działaczy, którzy uważali, że jak jest mur, to trzeba go zacząć głową rozwalać, a Romek uważał, że lepiej go będzie rozbierać cegła po cegle. Choć na początku, zgodnie z psychologią walki, obie strony, partia i Solidarność, malowały przeciwników w najgorszych barwach, bo tego wymagała mobilizacja własnych szeregów. Po latach niektórzy zaczęli się do tego uproszczenia przyzwyczajać, wciąż postrzegając zmieniającą się rzeczywistość jako czarno-biały świat widziany z zarastających chwastami okopów dawnej walki politycznej.

– Pana z Kirsteinem łączyła raczej szorstka przyjaźń. Z książkowej relacji wynika, że bywaliście niejednokrotnie w konflikcie, pogniewani, nie oszczędzaliście się w wymianie dosadnych argumentów…

– Wie pan, przyjaźń na śmierć i życie może mieć źródła niemal wyłącznie w młodości. Przyjaźń wynikająca ze wspólnych, trudnych doświadczeń pokoleniowych pozostaje sentymentalna, bo jest tylko wspomnieniem. A myśmy się z Romkiem poznali jako dojrzali, sformatowani faceci. Funkcjonowaliśmy w różnych środowiskach, mieliśmy różne upodobania, było między nami dużo różnic, poczynając od światopoglądu. Wydaje mi się, że jedną z wartości tej książki jest pokazanie, iż w tym skłóconym, pełnym irracjonalnej wrogości kraju ludzie krańcowo różni, o krańcowo różnym temperamencie, różnych poglądach politycznych potrafią ze sobą nie tylko rozmawiać. Nie tylko się tolerować, ale żyć w przyjaznej zażyłości.

– Zatrzymajmy się przy rozdziałach o stanie wojennym, myśli pan, jako wnikliwy obserwator tamtych czasów, że można było go uniknąć?

– Polska szła wtedy jednocześnie w kilku różnych kierunkach, a tego żadna struktura długo nie wytrzyma. Przecież w samej Solidarności były dziesiątki odłamów i tendencji, była lewica laicka, nacjonaliści, Prawdziwi Patrioci, katoliccy fundamentaliści, a i oszołomów trochę, jak w każdej dużej organizacji, nie brakowało. Okres po stanie wojennym był niewybaczalną stratą czasu, zupełnie nie wykorzystano wtedy warunków do poprawy kondycji państwa, jakie sobie PZPR stworzyła. Ale wtedy nastąpiło zbawienne osłabienie obu stron. To już nie była ta przedgrudniowa Solidarność, ludzie byli przestraszeni, rozczarowani, zniechęceni. Nie bez powodu w kolejnych, po 1989 roku, wyborach sukces odniosła postpezetpeerowska lewica. A w jeszcze następnych – SLD z PSL-em, który miał ideę witosowską, a kasę ZSL-owską. Zdobyli w sejmie prawie 300 głosów i przejęli władzę. Prof. Timothy Gorton-Ash powiedział, że gdyby z list PZPR startował do sejmu święty Piotr, to też by go nie wybrano. Nic nie zostało ze społecznej mobilizacji z wyborów czerwcowych 1989 roku. To były efekty dzikiego kapitalizmu, jaki po 1989 roku rozszalał się w Polsce.

– Pytanie, czy mógł być inny. Na Zachodzie to był pokoleniowy proces, a my ćwiczyliśmy wyjście z systemu „socjalistycznego nierealizmu” w trybie przyśpieszonym. Nikt przed poradziecką Europą Wschodnią tego nie ćwiczył. A my w Polsce zaczęliśmy jako pierwsi.

– Dlatego tak wielu było przegranych. Wcale niemałe grono działaczy Solidarności tkwiło w przekonaniu, że wszystkiemu złu w Polsce winien jest ustrój, bo obywatele to wyłącznie anioły. I wystarczy zmienić Moskwę na Waszyngton, a wszystko będzie dobrze. Okazało się, że nie. Jedną z przyczyn porażki Solidarności było to, że zmienili się ludzie, ale ludzkie złe nawyki i złe skłonności są wieczne.

Po sromotnie przegranych w 1993 roku wyborach, dla osłody porażki przystąpiono do odwetowej sekcji stygnących zwłok PRL-u, robionej tępymi nożami, bez obawy o reakcję lewicowej rodziny bezczeszczonego nieboszczyka. Lewica w tym czasie pragmatycznie podkuliła ogon.

Poza tym kapitalizm to w gruncie rzeczy suma egoizmów dyrygowanych niewidzialną ręką rynku, pod względem materialnej efektywności skuteczniej mobilizującym do dobrowolnego działania niż niejedna religia czy ideologia.

– W tej książce jest Pan obecny nie tylko jako przezroczysty narrator, ale również aktywny obserwator, uczestnik i komentator, który miejscami w swych ocenach jeńców nie bierze.

– Najwięcej, co oczywiste, czasu zajęło mi nie pisanie, lecz zbieranie dokumentacji. Opisanie historii opolskiej Solidarności nie miałoby sensu bez osadzenia jej w historycznym kontekście. Choćby po to, by jakiś ewentualny młody człowiek coś z niej zrozumiał. Na przykład, gdy piszę, że w sklepach nie było mięsa, nie uwolni to u niego refleksji w rodzaju: w takim razie trzeba było produkować go więcej. A taki czas przecież nadszedł. I tak, po prawdzie, symbolem naszych przemian ustrojowych nie jest dla mnie żaden święty czy Lech Wałęsa, ale GRILL, na którym w nowym ustroju skwierczały karkówka i kiełbasa, te PRL-owskie rarytasy wystawane w nocnych kolejkach.

Ktoś, kto wyrasta w dziennikarstwie, powinien mieć świadomość dla kogo pisze, starać się kierować reakcjami odbiorców. Jeśli są inne niż on chciał, to znaczy, że to autor zrobił błąd, a nie czytelnicy. Po roku dłubania w archiwach złapały mnie rozterki. Podzieliłem się nimi podczas spotkania na opolskim rynku. Przysiadł się Staszek Jałowiecki, Andrzej Pasierbiński, Boguś Nierenberg i parę innych osób w kombatanckim wieku. Dałem im do przeczytania fragment rozpoczętej książki, by na zasadzie myszy doświadczalnych odpowiedzieli mi na pytanie, dla kogo właściwie ja to piszę. Bo bez sensownej odpowiedzi dalej nie ruszę. I wtedy Andrzej Pasierbiński powiedział: pisz dla siebie. Oczywiście nie mam takich skłonności, żeby coś pisać dla siebie, ale rada Andrzeja ośmieliła mnie, bym w tej książce napisał także o relacjach bohatera z autorem, żeby w powodzi faktów i wydarzeń byli też żywi ludzie z całym ich życiowym bagażem.

– To, co mną najbardziej w tamtych czasach wstrząsnęło, co pamiętam już z czasów pracy w redakcji, a teraz Pan o tym przypomniał mi swoją książką, to fakt, jak pod koniec komuny i w początkach demokratycznej Polski opierając się na pomówieniach, własnym przekonaniu, nie udokumentowanym niczym, niektórzy dawni solidarnościowi działacze zaczęli się wzajemnie niszczyć oskarżeniami o agenturalność, o współpracę z SB. Oczywiście TW w Solidarności też funkcjonowali, Pan również o tym pisze, ale potem, gdy IPN udostępnił esbeckie archiwa, okazało się, że wiele oskarżeń się nie potwierdziło, a kilku ludzi objętych ostracyzmem nie dożyło rehabilitacji.

– Od jednego z tych „sędziów” i „jedynych sprawiedliwych” dostałem niedawno esemesa, był już po lekturze „Ronda”. Domyśla się pan, że niepochwalnego. On do dziś uważa, że Jan Całka, przewodniczący Zarządu Regionu w okresie przełomu po Okrągłym Stole, to był agent. Wydał w tej sprawie nawet dwie broszury. Dlatego tak zaimponował mi prezydent Wiśniewski, że wiedząc, jak zgiełkliwe jest postsolidarnościowe środowisko reprezentowane także przez tego pana, zgodził się, by Całka stał się patronem dorocznej prestiżowej nagrody miasta Opola. Zróżnicowanie poglądów w samej Solidarności od początku było duże. Siłę tego zróżnicowania pokazały pierwsze wolne wybory do Sejmu, gdy jeszcze nie obowiązywał pięcioprocentowy próg i na Wiejskiej zameldowało się wtedy kilkanaście partii i ugrupowań z opozycyjną metryką urodzenia… Jedno było spoiwo: antypezetpeerowskie, ono funkcjonowało dłużej niż nieboszczka partia, bo jak się PZPR rozwiązała, uznano, że wcale tego nie zrobiła, tylko się przemalowała na SLD. Jak to spoiwo zwietrzało, różnice w obozie Solidarności okazały się fundamentalne.

– Okrągły Stół, który miał był symbolem porozumienia, stał się symbolem podziału po stronie solidarnościowej.

– Tak, dla jednych był przejawem rozsądku obu stron, a dla innych stał się symbolem zdrady solidarnościowych ideałów. To byli ( i są), wyznawcy zasady: „wszystko, albo nic”. A ponieważ na „wszystko” nie było wtedy szans, hałaśliwie realizowali drugą część tego hasła. Ale, paradoksalnie, na początku Solidarności także oni byli potrzebni. Dam przykład Antoniego Macierewicza, dla mnie robiącego wrażenie człowieka o umiarkowanej poczytalności. Gdyby nie było w antykomunistycznej opozycji, w początkach „S” takich ludzi, nie dałoby się zrobić rzeczy, które na pierwszy rzut oka wyglądały na niewykonalne. Jak, na przykład, obalenie PRL. To stara prawda, że jak czegoś się nie da zrobić, trzeba to powierzyć komuś, kto o tym nie wie i on to zrobi. Dlatego masowy ruch Solidarności za sprawą takich ludzi, jak Macierewicz, mógł pokonywać przeszkody, które wydawały się nie do usunięcia. No, ale jak już tych przeszkód nie było, ci, którzy byli elementem turbo tego ruchu, zaczęli być dla niego ciężarem. Dlatego, żeby uzasadnić potrzebę kontynuowania walki i swojego funkcjonowania w polityce, zaczęli wymyślać wrogów wszędzie, gdzie się da.

– Porozmawiajmy chwilę o starej i nowej Solidarności. Ten podział rzeczywiście ma sens?

– Na opolskim podwórku Kirstein, Jałowiecki i Chołodecki publicznie występowali z żądaniem, żeby obecny NSZZ Solidarność przestał tej nazwy używać. Dla mnie też to są zupełnie inne byty. Romek był zdania, że związek zawodowy zawsze powinien być w kontrze do władzy, a obecna Solidarność za rządów Zjednoczonej Prawicy stała się przybudówką rządzącej partii, podobnie jak CRZZ za czasów PRL-u. Gdy Kirstein zorganizował wystawę Solidarności, nie uzyskał zgody związku na posługiwanie się jego graficznym symbolem – solidarycą. Solidarność tamta i obecna to są dwie zupełnie różne planety.

– A jak się wtedy, podczas Wiosny Solidarności, pracowało w Opolu w partyjnej gazecie?

– Byliśmy zróżnicowani. Ja dzieliłem załogę na bardzo partyjnych, partyjnych, bezpartyjnych i bardzo bezpartyjnych. W 1977 roku dostałem nagrodę „Życia Literackiego” za książkę „Szara masa i ludzie”, reportaż pisany metodą obserwacji. Trzy lata później, w 1980 roku, widziałem, że zaczyna się dziać coś bardzo ważnego. I że trzeba się temu przyjrzeć, czyli zastosować podobną metodę, wejść w środek tych wydarzeń. Ówczesny naczelny Włodzimierz Kosiński i jego zastępca Edward Pochroń zgodzili się, dali mi nawet coś w rodzaju stypendium. I tak, bez obowiązku bieżącego pisania dostawałem średnią miesięczną płacę, żebym mógł pochodzić wokół tematu bez finansowej straty. Oczywiście wycofałem się szybko z pisania książki o powstającej Solidarności, bo czegokolwiek bym wtedy nie napisał, zostałoby wykorzystane propagandowo przez jedną, bądź drugą stronę. Była realna obawa, że z moimi tekstami zostanę w coś wmanipulowany. Mam tylko 99 procent pewności, że mój ówczesny, autoryzowany wywiad z Bardonem i Głowińskim, który leżakował w redakcji, został specjalnie wypuszczony do druku akurat w dniu, gdy opolska delegacja „S” jechała do Nysy, żeby się skonsolidować. W Nysie wówczas KPN-owcy byli mocni, a w tym wywiadzie moi rozmówcy wykazywali duży dystans wobec KPN-u. Niewykluczone więc, że termin wydrukowania tego wywiadu to był pomysł nie redaktora naczelnego, ale panów z SB. Na szczęście esbecy przed stanem wojennym nie dostarczali nam materiałów, które miały być zaczynem jakichś ataków na łamach. Jeśli wtedy takie były, to wychodziły one od ludzi z samej redakcji. Przygotowywało je na ogół troje dziennikarzy, co było dla reszty zespołu o tyle wygodne, że nikt z pozostałych nie był wyznaczany do tego typu zadań. Między naczelnym a jego zastępcą był taki rozkład ról, że Pochroń dokładał do pieca, a Kosiński patrzył, żeby nie wykipiało. Ale ataki z Białego Domu przy Ozimskiej Kosiński brał na siebie i nie przenosił ich do redakcji. Z tego, co słyszałem, choć może to być tylko plotka, raz w obronie Kosińskiego, gdy chciała go Solidarność posłać na bruk, interweniowała nawet Kuria. Takie to były pokręcone czasy.

– Z książki wiem, że raz Pana wziął Kosiński na taką radiokonferencję naczelnych gazet z sekretarzem propagandy Komitetu Centralnego PZPR.

– I wtedy na swoje własne, naiwne uszy słyszałem, jak był tam czołgany przed medialnym frontem partyjnej prasy. O klimacie panującym w gazecie świadczy rzecz, którą w swojej publikacji przypomina profesor Bereszyński, a ja wspominam o tym w książce – że jak nie chcieli mi w macierzystej „Trybunie Opolskiej” wydrukować tekstu o manifestacji rolników Solidarności, zagroziłem, że jak tego nie zrobią, to się zwolnię. Wydrukowali, co świadczy nie o tym, że byłem taki niezbędny, lecz, że dopuszczano możliwość publikowania różnych punktów widzenia. Zresztą, gdy za czas jakiś pojechaliśmy z Marianem Baranem do Nysy robić wywiad z formującym się MKZ „S”, z Sanockim na czele, on zaczął pyskować na gazetę, a myśmy kontrargumentowali przykładami rzetelnych tekstów, że nie ma w niej wyłącznie partyjnej propagandy. On nam powiedział: to nawet gorzej, bo te teksty uwiarygadniają propagandowy kit. Na łamach solidarnościowych biuletynów też kłamano. Argumentowali, uspokajając sumienie: „My kłamiemy w dobrej sprawie”.

– Porusza Pan w książce jeszcze jeden wątek: kobiet w Solidarności, których rola zupełnie była niedoceniana.

– To kilka razy przewija się w wypowiedziach żony Romka, Ireny. A dużo o tym jest w książce Marty Dzido „Kobiety Solidarności” Znalazłem tam informację, że w sierpniu 1980 na ogrodzeniu stoczni strajkujący panowie przywiesili wielki napis: „Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”. Moja żona Basia, kiedy byliśmy kiedyś u Kirsteinów, przysłuchując się naszemu, z Romkiem, wychwalaniu niektórych solidarnościowych harcowników, zapytała, czy znamy nazwiska wszystkich kobiet, które obie strony zaprosiły do Okrągłego Stołu. Ironia Basi zawarta była w słowie: „wszystkich”, bo tego zaszczytu dostąpiły tylko dwie: po stronie partyjno-rządowej prof. Anna Przecławska (łączniczka w Powstaniu Warszawskim), po stronie solidarnościowo-opozycyjnej Grażyna Staniszewska z Bielska-Białej. A Grażyna Staniszewska tylko dlatego znalazła się przy Okrągłym Stole, bo wymogła to na Frasyniuku Barbara Labuda, ponieważ zmarł jakiś solidarnościowiec i zrobił się wakat. „Za to księży zasiadło aż trzech” – przypomniała nam Basia.

Teściowa miała do Ireny pretensje, że pozwala się Romkowi narażać. A ona miała do wyboru: albo powiedzieć nie i mieć w domu zgorzkniałego z bezpiecznej bezczynności faceta, albo pozwolić mu uwolnić energię i pomagać, przejmując wszystkie domowe obowiązki… Z Opolszczyzny piątka czy szóstka kobiet była internowana, m.in. Lucyna Żuraw, Elżbieta Gajda-Bardon… Poza funkcjami administracyjnymi kobiety włączano do działalności związkowej niechętnie.

– A jakie są reakcje świadków tamtych wydarzeń na Pana książkę?

– Zacznę od tego, że napisałem ją ze świadomością, że posiada ona, ze względu na temat, mały potencjał rynkowy. Traktuję ją jako swój udział w zanotowaniu śladów wydarzeń, w których uczestniczyliśmy. Wysłałem książkę prezydentowi Opola. W dedykacji podziękowałem mu, w imieniu Romka, za spełnienie marzenia Kirsteina, czyli za Izbę Pamięci Solidarności i stałą wystawę „Śladami czasu nadziei”. Nie zareagował, ale to zrozumiałe przy takim nawale obowiązków. Innym osobom, również występującym w książce, także egzemplarz wysłałem. Też cisza, ale raczej z innych powodów.

Reakcje świadków i uczestników tamtych wydarzeń będą raczej milczące, bo trudno publicznie upominać się o własne zasługi. Kiedy się papierem ściernym usuwa pozłotkę z niektórych aureoli, to trudno od ich właścicieli oczekiwać oklasków.

– Szkoda, że książka nie ma indeksu nazwisk…

– A to zabieg celowy. Wiem po sobie, że sięgając po książkę, która z jakichś powodów mnie umiarkowanie zainteresowała, zaczynam od indeksu nazwisk, czytam wyłącznie strony dotyczące wybranej osoby i na tym kończę lekturę. A jeśli któryś z licznych bohaterów zaludniających moje „Rondo” po książkę sięgnie, to chcąc się w niej odnaleźć, musi przekartkować całość. Taka zemsta małego człowieka na wielkich ludziach.

 – A jest tam sporo osób, które pewnie tej swojej obecności nawet się nie spodziewają. Dziękuję za rozmowę.

 

Marian Buchowski, „Rondo. Opolskie fragmenty przeprawy z PRL do RP”, WPB Opole 2024

Najnowsze artykuły