Siembieda powraca, czyli spotkanie z pisarzem
Spotkania z autorem w realu może i rzeczywiście przegrywają dziś z przekazem on -line. Tyle, że z tym ostatnim tracimy na wzajemnych relacjach, bezpośredniości. Jak się więc mówi ściskam dłoń, to się mówi, gdy się kogoś spotka, to tylko przez obiektyw kamerki. Jak się człowiek do człowieka chce uśmiechnąć to najwyżej emotkę może puścić. Generalnie tak się nie powinno spotykać starych kolegów.
To przekonanie, ciągle jest żywe w gronie dziadersów, więc gdy do Opola zjeżdża pisarz Maciej Siembieda, znany tu od lat, najpierw jako dziennikarz, redaktor, reportażysta a dziś przede wszystkim jako autor kolejnych przygód Jakuba Kani (zbieżność nazwisk z patronem opolskiej ulicy nie do końca przypadkowa), to sala audytoryjna Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej, pachnąca jeszcze nowością, pęka w szwach.
Maciej Siembieda jest w Opolu częstym gościem, ale najwyraźniej sądząc po frekwencji czytelnicy się tymi jego wizytami jeszcze nie znudzili. Zwłaszcza, że za każdym razem przyjeżdża tu ze swoją nową książką. Tym razem z „Sobowtórem”, świeżo po premierze kolejną odsłoną przygód śledczego historii Jakuba Kani.
Kania od poprzedniego tomu już nie jest prokuratorem IPN, lecz ekspertem od oszustw ubezpieczeniowych. W „Sobowtórze” nabiera podejrzeń, że jego macierzystą firmę ktoś chce naciągnąć na asekurację dwóch malarskich falsyfikatów. Ale jak to u Siembiedy nie jest tak prosto, że ktoś wziął i z kogoś zgapił. Tu wpadamy w labirynt powiązań, od renesansu do współczesności. Wątki niby bez ładu i składu meandrują, przypominają poszarpane kawałki nici, by na koniec okazać się tym samym, spójnym kłębkiem prowadzącym do zaskakującego sedna. Jak zawsze i ta książka autora jest pełna prawdziwych dygresji, które stają się osnową fabularyzowanych, jak to w powieści, fragmentów. Na tylnej obwolucie książki Mariusz Bonaszewski, lektor cyklu, wyjawia jak żona mu wypomina, że „znowu śpi z Siembiedą” , ale dla wielu czytelników ich powiązania z literaturą Macieja łączą się nie ze snem, a z nieprzespanymi nocami.
Czemu poza marketingowymi powinnościami służy spotkanie z autorem? No wiadomo, rozmowie. A Maciej Siembieda interlokutorem jest przednim – błyskotliwym, pełnym dystansu, nienachalnym, ale też i nie labilnym. To jest człowiek generalnie poukładany i jego mikroświat też taki jest.
Rozmowa zaczęła się od szybkiego quizu: Herbata raczej niż kawa, morze bardziej niż góry, golf lepszy niż koszula, podróż autem raczej niż pociągiem, ani piwo ani wino, Opole bardziej niż Gdynia. No i ani blondynka ani brunetka. Tu akurat prowadzący spotkanie prof. Marek Białokur przestrzelił. bo akurat żona autora jest miedzianowłosa.
Autor opowiadał o kolejnych książkowych premierach (a ta jest dziesiąta nie licząc zbiorów reportaży): Owszem to jest jakieś przeżycie, lecz bez specjalnej celebry, niczym chrzciny w świętokrzyskiem. Autor książkę ogląda, wącha nawet i generalnie jest zadowolony. Jest satysfakcja, ale nie z rodzaju tych na granicy histerii.
Kim dla Macieja Siembiedy są jego czytelnicy:
– Na pewno chlebodawcą i dużym zaskoczeniem, bo nigdy się nie spodziewałem, ze moje książki , trochę takie pozagatunkowe, mikst kryminału, sensacji, zamoczone w historycznym sosie, opowieści po prostu, będą się cieszyć takim czytelniczym wzięciem. Nigdy nie przypuszczałem, że będą się sprzedawały na poziomie „topki” kryminału. Trochę mnie państwo wybroniliście od zakusów mojego wydawcy, który po kilku pierwszych książkach wezwał mnie do siebie i powiedział: pisz gorzej. Mniej tych wątków, mniej historii, pisz prościej, ludzie mają to rozumieć, mają się tym bawić. Pisz gorzej, jeżeli chcesz zarabiać lepiej. Powiedziałem, że ja nie chcę lepiej zarabiać. Jestem stary, pieniądze nie są mi specjalnie potrzebne. Jestem na takim etapie życia, że nie piszę dla zysków, robię to dla przyjemności. No i okazało się, że dzięki wam, czytelnikom, wydawca teraz mnie zaprasza i pyta: no co tak mało tych wątków w tej nowej książce, a może być coś jeszcze dodał i pisał rzeczywiście fajniejszym językiem. Bo okazało się, że ludzie nie chcą prościej, tego po moich książkach nie oczekują. Mój czytelnik jest mądry, jest moim partnerem, Myślę, że historyczna osnowa moich powieści nie jest dla niego światem nieznanym. To są ludzie oczytani, potrzebujący trochę wyższego poziomu rozrywki. Ktoś kiedyś powiedział, że pisać trzeba tak prosto jak to jest tylko możliwe, ale nigdy prościej.
Gdyby autorowi zaproponowano na przykład adaptację Trylogii Sienkiewicza, tak by stała się ona atrakcyjna dla młodego czytelnika, czy by się tego podjął:
– Oczywiście, podjąłbym się bez wahania, i nie zmieniłbym ani przecinka. Bo w Trylogii jest wszystko co cechuje współczesny polski kryminał; jest miłość, i trudności na jej drodze, jest bohater, który nie jest specjalnie macho, ale szablą potrafi wszystko, są postacie niejednoznaczne, jest wielka historia, i wojny, i akcja, tam wszystko jest. Trylogia jest dla mnie nietykalna. Oczywiście język można zmienić, Skrzetuski mógłby mówić „siema”, ale jaki to miałoby sens. Kosmos młodych ludzi jest zupełnie inny niż nas, to my powinniśmy się trochę tego ich kosmosu nauczyć. Czytam dziś, że postać Wokulskiego w „Lalce” jest postacią negatywną, gdyż bohater jest stalkerem. No i gdyby się tak zastanowić, to rzeczywiście nim jest, nagabuje tą biedna Izabelę, nie uznaje nie.
Gdzie szukać u Macieja Siembiedy zainteresowania historią?:
– Urodziłem się w Kieleckiem 43 lata po zakończeniu I wojny światowej i 16 lat po zakończeniu II wojny. Ja tą historią bardzo przesiąkłem. Bo po pierwsze, ten region jest mocno patriotyczny, po drugie, wojna i związana z nią legenda partyzancka była tam i ciągle jest żywa. I jak również jako dziecko nią nasiąknąłem. Rodzina też była mocno w historię uwikłana. Jak przyjechałem na Śląsk Opolski, zobaczyłem zupełnie inny świat, zupełnie inne spojrzenie na wojnę, na historię. Zobaczyłem historię tę samą, ale z zupełnie pod innym kątem. Takie zestawienia jak wiadomo są najbardziej pouczające i inspirujące.
Jak Maciej Siembieda pisze książki:
– Samo pisanie to jest prosty proces. U mnie musi być impuls, coś co sprawi, że wobec tej historii nie będę już mógł przejść obojętnie. Co mi zakiełkuje w głowie na tyle silnie, że pomyślę, OK. – to jest materiał na książkę, Wtedy zaczyna się research, poszukiwanie, penetrowanie tej historii. Tak też było w wypadku „Sobowtóra”, impulsem był obraz, z fizis bardzo podobną do mojej. Myślałem, że to jest komputerowy żart, graficzny wytwór sztucznej inteligencji, ale obraz okazał się prawdziwy, pochodzi ze zbiorów Muzeum Czartoryskich w Krakowie, nieznany autor przedstawił portret męski, i datowany jest on na wiek XVI. I to był ten impuls, który skłonił mnie do napisania „Sobowtóra”. Zacząłem zgłębiać historię tego portretu, potem krążyłem wokół Holbeina domniemanego autora portretu, co doprowadziło mnie do ogromnego świata fałszerstw dzieł sztuki. Do tego trzeba było sfastrygować fajną, oryginalną intrygę, więc wymyśliłem postać fałszerza, który tak naprawdę nie ma szans żyć 200 lat a żyje, szczegóły w książce.
– A jeśli chodzi o warsztat, zawsze rano odpowiadam sobie na pytanie, czy to jest dzień dobry do pisania. Czy jest wena, czy jej nie ma. Oczywiście potrafię się zmusić do pisania. Piszę na brudno, piórem na papierze, w ten sposób łatwiej mi jest pokonać nawet największy zastój. Jak weny nie ma, to napiszę z dwie kartki, a jak jest, potrafię napisać i dziesięć kartek dziennie . Nie mam żadnych pisarskich rytuałów, ani afrodyzjaków, no może z wyjątkiem lodówki. Bo piszę w kuchni, lodówka stoi za plecami i już nawet potrafię w niej myszkować nie odwracając głowy od stołu. Dużo jem przy pisaniu, państwo widzą to po mnie – dwie książki rocznie.
– Ale samo pisanie nie jest tak istotne jak to, że trzeba się przeprowadzić do świata powieści i tak naprawdę być tam cały czas,. Idąc na spacerze, leżąc w wannie, czy gdy się jeździ na rowerze. Ja cały czas myślę, o swoich bohaterach, jestem zanurzony w ich świecie. Ciągle widzę te postacie, zastanawiam się co jeszcze w powieści mogłoby je spotkać. Research’u nikomu nie oddaję, jest taką przygodą, że byłoby mi żal komukolwiek ją odstąpić. Jestem w tym względzie wręcz chciwy, bo tyle ile się dowiedziałem, nadziwiłem, nazachwycałem, poznałem przygotowując się do swoich książek, to jest naprawdę cenna dla mnie rzecz i ważny element życia. Ja się potem tym dzielę z czytelnikami w swoich książkach. Te momenty fascynacji, gdy się coś tam odkrywa, są bezcenne. Ja całe swoje życie, również to reporterskie, odżywiałem się ciekawostkami. Przy researchu dominuje zawsze archiwum i zawsze czytelnia. Zawsze papier (to w jego najnowszej książce Jakub Kania powtarza, że internet jest jak płytki basen, można w nim pływać, ale nie można się zanurzyć). Jesteśmy w błędzie sądząc, że w Internecie jest wszystko. Archiwów nic nie zastąpi. Gdyby nie papier, gdyby nie czytelnia, nigdy nie powstałby „Gambit” – książka, która się dzieje w przedwojennym Jaśle. Mieście, w którym ja nigdy nie byłem, a czytelnicy na spotkaniach dziwią się skąd tak dobrze znam przedwojenne Jasło. Otóż tylko i wyłącznie z pamiętników dawnych mieszkańców, które się zachowały w bibliotece. W tych wspomnieniach jest wszystko: fotografia Jasła kadr po kadrze, kwartał po kwartale, ulica po ulicy. Mimo, że nie ma tam ani jednego zdjęcia.
Następne opolskie spotkanie z Maciejem Siembiedą już w czerwcu na Festiwalu Książki. Na jesień Maciej Siembieda zapowiada zapowiada wydanie kolejnej powieści. To będzie historia z regionu urodzenia. Kto wie, może nawet początek kolejnej sagi, trylogii świętokrzyskiej. Już dziś autor uprzedza, że to będzie bardzo mroczna książka. Bo historia, którą chce w niej opowiedzieć taka właśnie była – przerażająca, a nawet apokaliptyczna. Do jesieni, drodzy czytelnicy.
Ryszard Rudnik
Fot. Maciej Siembieda/FB