Słowo się rzekło, czyli klątwa Ferdka Kiepskiego

Z prof. Marzeną Makuchowską, językoznawczynią z Instytutu Językoznawstwa UO rozmawia Ryszard Rudnik.

– Pani profesor, przychodzę tu do Pani po poradę i wyjaśnienie jako dziaders, którego martwi kondycja języka polskiego.

– Przychodzi dziaders do fachowca, a fachowiec też dziaders.

– Po pierwsze, nigdy bym tak nawet nie pomyślał, a po drugie ważne, że fachowiec. Zainspirował mnie do przyjścia plebiscyt na młodzieżowe słowo roku.

– A jakie to słowo?

– Sigma, czyli człowiek sukcesu, który nienachalnie się tym afiszuje. Było tam też kilka innych zdumiewających kandydatur. Lecz pretekst polega na tym, że przy okazji postanowiłem zainteresować się, jak teraz młodzież posługuje się językiem polskim.

– I?

–  Nauczyciele sygnalizują, że młodzi są z jednej strony kreatywnymi lingwistami swojego pokolenia, stąd to ich „słowo roku”, a z drugiej strony narzekają, że uczniowie coraz częściej nie rozumieją podstawowych słów, takich na przykład jak rebelia, czy peryferie. Lekcje mijają na wyjaśnianiu znaczenia pojęć, które dla naszego pokolenia są oczywistą oczywistością.

– Słowa, które pan przytoczył, to są słowa trudniejsze, pewnie powinny się pojawiać na lekcjach w późniejszych klasach. I tutaj akurat szkoła powinna najlepiej wiedzieć, kiedy. Jest taka grupa słów, z którymi rzeczywiście dziecko może się zetknąć dopiero w szkole. Nie jestem pewna, czy są takie badania naukowe, które pokazują, jaki zasób słów powinno mieć dziecko w określonym wieku. Być może i nauczyciele nie do końca są świadomi znajomości słownika, którego mogą wymagać od uczniów w określonym wieku. Ogólnie jednak język młodzieży ubożeje, bo żyjemy w epoce postliterackiej. Dzieci nie czytają, dominuje kultura obrazu. Jeżeli już czymś się młodzi zainteresują, raczej to oglądają, niż o tym czytają.  Weźmy na przykład dwoje dzieci: jedno czyta „W pustyni i w puszczy”, a drugie obejrzy film.  Czytanie kształtuje wyobraźnię i przede wszystkim uczy słów.  Załóżmy, że oboje mają przekazać swe wrażenia w klasie. Dziecko, które widziało obraz, ma go w głowie, ale nie ma dostatecznego zasobu słów, by go „namalować” i przekazać. Kultura obrazu jest tutaj winna.

–  No właśnie, przeczytałem, że często problemem młodych jest język w użyciu, czyli opisanie tekstu własnymi słowami.

– Żeby to zrobić, musieliby najpierw ten tekst zrozumieć. Czyli tekst powinien być przystosowany do możliwości percepcyjnych młodego odbiorcy.  A niekoniecznie tak jest, bo niektóre lektury w szkole są napisane językiem archaicznym, zupełnie nieprzyswajalnym dla młodego pokolenia, w dodatku traktują o problemach niedziecięcych, bo autorzy tych dzieł pisali je dla dorosłych.

– Kłania się odwieczny problem właściwego doboru lektur.

– Weźmy na przykład dziewiętnastowieczne nowelki, ramoty ze słownictwem przestarzałym i to już nawet dla naszego dziaderskiego pokolenia. Dzieci mają te same lektury, co ich dziadkowie i babcie. Jakby ktoś za to odpowiedzialny nie zauważał, że czas leci, zmienia się język, świat i ludzie. Niechęć do tych lektur owocuje często niechęcią do czytania w ogóle, a to z kolei skutkuje ubóstwem językowym. Koło się zamyka.

– A może powód tkwi również w tym, że czytanie w rozumieniu młodego pokolenia zabiera zbyt dużo czasu. Żyjemy w epoce krótkich komunikatów – wizualnych i werbalnych, przyzwyczailiśmy się do skrótowych impulsów.

– Tak, szczególnie młode pokolenie preferuje komunikaty wymagające mniejszego wysiłku, czyli głównie obrazy. Co równie ważne, w naszej kulturze dominują teksty krótkie i łatwo przyswajalne – esemesy, tik-toki itp. Żeby dziecko sięgnęło po książkę, musi mieć silną motywację, książka musi je bardzo zainteresować, mocno zachęcić do większego trudu niż przyswajanie wypowiedzi, które na co dzień podsuwa życie.

– Wróćmy na chwilę do młodzieżowych słów roku. One często zastępują cały ich zasób, który w tradycyjnym słowniku jest określeniem formy, rzeczy, a jednocześnie nastroju. Przykład: jesieniara – dziewczyna, melancholijna, wyciszona, lubiąca tę porę roku… znaczenia można mnożyć.

– A to jest właśnie sztuka wymyślić słowo bogate w sensy i skojarzenia. Jednak „jesieniara” pokazuje, że kreatywność młodych ludzi idzie w kierunku środków ekspresywnych. Emocje są dla młodego pokolenia bardzo ważne, ale nie chodzi o to, by odbierać świat wyłącznie emocjonalnie, konieczne jest też, by widzieć go racjonalnie i mieć do tego środki. Nawiasem mówiąc, rekordzistami wieloznaczności są wulgaryzmy, zwłaszcza te na „p” lub „k”, które mogą „obsługiwać” wręcz setki znaczeń.

– Może to być też wpływ mediów, które są naszpikowane emocjami…

– Tak, język współczesnych mediów odwołuje się przede wszystkim do emocji, przyzwyczajają odbiorców, że język jest przede wszystkim ich wyrazem. To też jest forma zubożenia języka. Taki jest na przykład język reklamy. Tam wszystko musi być „hiper”, „mega”, „super”, „legendarne”, a nawet „emblematyczne” – cokolwiek to znaczy, może tylko tyle, że zaczyna już brakować nowych określeń „naj”.

–   Są diagnozy, z których wynika, że większość nastolatków ma problem z bezbłędnym skleceniem kilkuminutowej wypowiedzi. Z czego to się bierze?

– A tu poruszamy kwestię kultury wypowiedzi, którą trzeba cierpliwie i systematycznie kształtować już od najmłodszych lat i co powinno zaczynać się w rodzinie. Rodzice muszą rozmawiać ze sobą i z dziećmi. Muszą znaleźć czas, by opowiadać, dyskutować, by słuchać dziecka. Żeby nauczyć dziecko dysputy, trzeba mu dać taką szansę. Tej wymiany poglądów brakuje także w szkole, gdzie program goni i nie ma czasu na coś więcej niż „przerobienie” programowego materiału. Czynników jest wiele i na pewno nie jest tak, że wina leży wyłącznie po stronie dzieci. Basil Bernstein opisał tzw. kod ograniczony w rodzinach górniczych w Wielkiej Brytanii. Odkrył, że te rodziny posługiwały się niemal wyłącznie krótkimi „komendami” regulującymi dzień: obiad na stole, zrób to, zrób tamto. Zauważył, że w domach, które badał, nie było rozmowy dla rozmowy, nikogo nie interesuje, co ma do powiedzenia dziecko, jego przeżycia, opinie, a już na pewno nie wolno mu wchodzić z dorosłymi w dyskusję („Rób co każę i nie dyskutuj”). Nie wiadomo, bo nikt nie prowadził takich badań, na ile coś podobnego dzieje się teraz w polskich rodzinach.

– A co pani profesor sądzi o zapożyczeniach z języków obcych, ostatnio głównie z języka angielskiego?

– Są dobre wtedy, gdy uzupełniają luki. Na przykład zapożyczenia związane z komputerami były potrzebne, bo przecież nie było żadnych polskich odpowiedników. Procesy technologiczne często wymuszają zapożyczenia. Natomiast gdy obce słowo, najczęściej angielskie, zastępuje rodzime i to takie, któremu nic nie brakuje, a przy tym jest dla Polaka bardziej czytelne, no to już nie jest dobrze.

–  Na ile prawdziwe są oceny, że TIK-TOK, gry komputerowe, inne internetowe portale kształtują język młodego Polaka?

–   Na pewno mają wpływ na ograniczony zasób słownictwa, ale tu jest jeszcze problem poważniejszy: taki format jak TIK-TOK, w którym można zamieścić wypowiedzi bardzo krótkie, powoduje, że schematycznie i uproszczająco ujmują to, o czym mówią. Dzieci się uczą w ten sposób wyrażania sądów powierzchownych, często nawet prymitywnych, ubogimi środkami. Wykorzystują jakieś zapamiętane zbitki językowe, a nie mają słów na wyrażenie – i pomyślenie – czegoś głębszego, bardziej złożonego, w różnych odcieniach i niuansach.

– Czyli Internet zabija polszczyznę?

– Wie pan, to jest kwestia ambiwalentna, bo Internet ma też przecież swoje dobre strony. Jeśli rozmawiamy poprzez pryzmat komunikacji, to Internet umożliwił powstanie wielu  ponadnarodowych społeczności skupionych wokół tego samego obiektu czy zjawiska (np. idola), czyli bez wątpienia sprzyja komunikacji. Z drugiej strony, jeśli komunikacja przez komputer powoduje, że przestajemy rozmawiać z żywymi ludźmi, którzy nas otaczają, tracimy autentyczne więzi.

– Może powinniśmy się pogodzić z faktem, że język ciągle się zmienia i nowe tendencje językowe, które trochę niepokoją nasze pokolenie, są czymś normalnym i nieuniknionym? I nie powinniśmy się zżymać, gdy kandydatem na młodzieżowe słowo roku jest wyraz „czemó”, które przez „ó” otwarte dla nich ma trochę inne znaczenie niż przez „u” zwykłe?

–  Język się rozwija, bo jest częścią kultury, która nie stoi w miejscu. Dobrze, że język jest elastyczny, to jego zaleta. Ma służyć ludziom, zmieniają się oni, zmienia się rzeczywistość, która ich otacza, a język za tym musi nadążać. A na to „dzisiejsze zepsucie” języka starzy zawsze narzekali, bo jak świat światem na młodych się narzeka. To, że my, dziadersi nie zawsze rozumiemy młodych ludzi, dzieje się nie tylko z powodu zmian językowych, ale przede wszystkim zmian cywilizacyjnych. One następują tak szybko, że starsze pokolenie rzeczywiście się w tym gubi. Rewolucja technologiczna zmienia więc również język, jak bardzo, tego nie sposób dzisiaj określić, tak, jak nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak będzie wyglądał cały przyszły świat.

– Mówi się nawet o tym, że komputery nieodwracalnie przekształciły nasze mózgi…

– To prawda. W komputerze na ekranie mamy do czynienia z hipertekstem, gdzie zaznaczone są miejsca dostępu do kolejnych tekstów, będących ich rozwinięciem. Użytkownicy „klikają” i przechodzą głębiej. A my, przedstawiciele starszego pokolenia, jesteśmy przyzwyczajeni do czytania linearnego. To zauważyła moja córka, że jej dziadek (który sprawił sobie komputer tuż przed dziewięćdziesiątką) uważa, że musi przeczytać wszystko, co mu się wyświetla na ekranie, a to nie jest spójny tekst, tylko „mapa” linków do kolejnych. Kto wie, być może istnieje już fizjologiczne podłoże niechęci młodych ludzi do tekstów zapisanych jedynie monotonnymi szeregami liter. Tak a’propos: dziś dzieci uczą nauczyciele, którzy także wychowywali się w epoce komputerowej i postliterackiej. Oni już też niespecjalnie wiele czytali i są tym pokoleniem, którego kultura obrazu, teksty szybkie, krótkie i emocjonalne (reklama!) również zdążyła już zubożyć. Mogą tego u siebie nie widzieć, ale obawiam się, że przynajmniej w pewnej mierze tak właśnie jest.

–   Czyli nie ma odwrotu…

– Od rozwoju technologii pewnie nie, ale ponieważ kulturę tworzy człowiek, to człowiek może ją zmienić. Trzeba się bardziej skupić nad możliwościami percepcyjnymi dziecka, dostosować programy do jego możliwości, doświadczeń, potrzeb, tak, by wdrażać ideał wychowawczy, który będzie służył jego rozwojowi, dobremu przygotowaniu do życia wśród ludzi (a nie jakieś inne ideały lub ideologie).

–  A co najbardziej denerwuje językoznawczynię, profesor Makuchowską?

–  Choć nie jestem tzw. purystką językową, to jest parę takich zjawisk. Najbardziej drażni mnie odmiana rzeczowników nieżywotnych typu: chyba mam covida, zrobię sobie testa, zamiast: mam covid, zrobię test. Nikt nie powie, że ma zawała. Gdy studenci mnie informują, że mają ioesa, to się pytam: Ma pan/i indywidualnego toka studiów? Policja informuje, że zakupiła drona, a przecież nie powie, że również samochoda. Nie mamy w domu parapeta czy sufita, ale wciąż słyszę: mam laptopa, bloga, fejsbuka i chyba wielu już by się zdziwiło, że jednak wciąż powinniśmy mieć laptop, blog czy fejsbuk (tak samo z każdym czasownikiem wymagającym biernika – kogo/co?). Czasem się zastanawiam, czy nie maczał w tym palców Ferdek Kiepski, którego język i w ogóle zachowanie miały być satyrą, a tymczasem nie zostało rozpoznane jako  satyra i Kiepski zadziałał jako przyspieszacz zmian – z tym swoim wlazłem na słupa i nie zdążyłem na mecza. Irytuje mnie też ekspansja przyimka na na majusie (w Collegium Maius), na grupie, na klasie itp. Polska interpunkcja chyba jest w zaniku, zwłaszcza w zakresie stawiania przecinka – albo go nie ma, albo stawiany jest po angielsku, a to są całkiem inne zasady. Stosowanie wielkich i małych liter to kolejne zjawisko kłujące mnie w oczy – za dużo tych wielkich, np. w menu baru Zupa Jarzynowa z Makaronem. W zakresie ortografii – coraz częściej widzę napisy: Kupie mieszkanie, Polecamy zupe, czyli rzeczownik w bierniku z czasownikiem bez końcówki –ę, a zatem tak, jak się mówi. Ortografia polska stwarza problemy i uproszczenia są pożądane, co też zrobiły ostatnie reformy, ale nie chciałabym już więcej przeczytać w jakimś dyletanckim prasowym artykule, że powinna być fonetyczna, czyli piszemy, jak mówimy. Przecież mówimy różnie: trzy, czszy a nawet czy (jak w Krakowie), więc nieporozumienia są już w mowie (czy te ogórki?), a co dopiero w piśmie, gdy autor nie jest dołączony do tekstu i niczego nie dopowie.

– Panuje takie przekonanie, że to wy językoznawcy, ustalacie jak należy mówić.

– Nic podobnego, źródłem normy językowej są użytkownicy języka: normą jest to, co dana społeczność w danym czasie uznaje za poprawne. Językoznawcy obserwują, mogą oceniać, czy dana innowacja jest potrzebna czy szkodliwa i zachęcać społeczeństwo do właściwych wyborów. Ale niczego nie narzucą i jeśli ludziom coś wejdzie w nawyk, nie zawrócą kijem rzeki. Szczególnie w wypadku pytań o nazwy miejscowe sposób mówienia mieszkańców jest rozstrzygający, bo być może w ich mowie zachowała się pokoleniowa pamięć o źródle tych nazw.

To by się zgadzało. Jestem z Tychów i tam nikt nigdy nie używał formy „do Tych”, wszyscy od zarania mówili „do Tychów” i w końcu ta forma trafiła do słowników. Dziękuję za rozmowę.

fot. Sylwester Koral

 

Najnowsze artykuły