Kozak emeryt! Rozmowa z Władysławem Kozakiewiczem

Choć mistrz olimpijski i autor najsłynniejszego sportowego gestu na świecie nie jest z Opola, to uwielbia do nas przyjeżdżać. Ostatnio wystąpił w roli filmowej gwiazdy. I znalazł czas na pogawędkę*.

 

Jest Pan u nas częstym gościem. Tym razem jednak wystąpił Pan w roli gwiazdy filmowej! O co chodzi? Niektórzy się pewnie zdziwili co Kozakiewicz robi na Festiwalu Opolskie Lamy.

Władysław Kozakiewicz: Kilka lat temu wspólnie z Michałem Polem napisaliśmy książkę „Nie mówcie mi jak mam żyć”. Bardzo się spodobała, więc padł pomysł, aby powstał film.

„Po złoto. Historia Władysława Kozakiewicza”. Film o Panu. To z jego powodu był Pan jednym z najważniejszych gości Festiwalu Opolskie Lamy.

– Miał on być adaptacją książki przeplataną ciekawymi elementami z życia. Oczywiście nie jest cały o moim życiu. Skupia się mocno na karierze sportowej. Rozgadałem się w tym filmie. Zwłaszcza o młodości, pasji do sportu i zwycięstwach, ale też nie omijaliśmy trudnych dla mnie wydarzeń.

I nie ma tam ani słowa o tym, jak kiedyś Kozakiewicz pokazał słynnego „wała” i jego świat, ten sportowy i prywatny, obrócił się o 180 stopni?

– Proszę nie żartować. Gest Kozakiewicza pozostanie już ze mną na zawsze. Minęło tyle lat, a ludzie pamiętają. Niesamowite!

Ja też pamiętam tamten dzień 30 lipca 1980 roku. Mama kazała mi stanąć w kolejce, bo coś „rzucili” do sklepu. Chyba rodzynki. Może nie dosłownie, ale też pokazałem jej wtedy… wała i zamiast stać w kolejce oglądałem historyczny konkurs.

– Igrzyska w Moskwie były chyba najgorszymi w historii. No może tylko te faszystowskie w Berlinie w 1936 roku je przebiły. W Moskwie musiał wygrać ruski. Sędziowie dopuszczali wszystkie możliwe oszustwa i przekręty. Przecież ja nawet nie wiedziałem, czy podczas moich skoków poprzeczka wisiała na odpowiedniej wysokości.

Żartuje Pan!

– Tam naprawdę działy się cuda. Słynne otwieranie bram, żeby były przeciągi podczas prób rosyjskich oszczepników czy dyskoboli to dowiedziona praktyka. Jak ktoś w trójskoku lub skoku w dal skoczył za daleko, w ten sposób zagrażając „swoim”, sędzia na wszelki wypadek podnosił czerwoną chorągiewkę ogłaszając próbę jako spaloną. I nic nikomu nie można było wtedy udowodnić. Pamiętam Australijczyka, który takiego „pecha” miał w trójskoku… W tych prawie wszystkich konkurencjach wygrywali gospodarze.

Pana nie udało im się oszukać.

– Bo byłem w świetnej formie! (śmiech) Rywalizowałem z przedstawicielem gospodarzy Wołkowem. On musiał wygrać, ale tego dnia nie miał ze mną żadnych szans, przecież szedłem po rekord świata. Cały czas więc Rosjanin sprawiał wrażenie smutnego i zrezygnowanego.

No i na dodatek ta nieprzychylna publiczność, ciągle Pana prowokowała.

– Aż dopięła swego. Pokazałem ten słynny gest, zostałem mistrzem olimpijskim i rzeczywiście mój świat wywrócił się do góry nogami.

I o tym wszystkim jest film „Po złoto. Historia Władysława Kozakiewicza”. Denerwuje się Pan pytany o ten gest? Tysiące razy pewnie przyszło poruszać ten jeden moment w karierze.

– Czy się denerwuję? Przeciwnie. Delektuję się tym. Dzisiaj nawet jeszcze bardziej niż kiedyś, bo mam czas i spokój, aby o tym opowiadać.

Przypięto Panu wtedy łatkę zdrajcy, gdy nie wrócił z zawodów w RFN.

– Wielu wtedy nie wracało, ale rzeczywiście to ze mnie chciano zrobić zdrajcę i banitę. Mówili, że wszystko miałem w kraju, ale przecież było dokładnie odwrotnie – gdy wyjechałem na zawody wszystko mi zabrali. To do czego miałem wracać?

U Pana sprawdza się chyba zasada, że  „co nas nie zabije to nas wzmocni”.

– Mam dwie ręce, zdrowie mi dopisuje. Wtedy też tak było, więc się nie dałem zagonić w narożnik. W Niemczech przyjęli mnie z otwartymi rękami, nawet kanclerz mnie przyjmował osobiście. Bynajmniej nie jako nowego Niemca – jako Polaka.

Zaczęliśmy od Opola, to i na nim skończmy. Jest Pan u nas częstym gościem.

– Mój przyjaciel Janusz Trzepizur robi tutaj wspaniały Festiwal Skoków, a gdy on mnie zaprasza, to nie mogę odmówić. Zresztą razem z rodzinami znamy się od lat i pielęgnujemy tę znajomość. Na dodatek jest w waszym pięknym mieście obiekt lekkoatletyczny przy PSP nr 14 mojego imienia. A poza tym lubię Opole i uwielbiam tutaj przyjeżdżać. Czuję się naprawdę przez was doceniony.

Emerytura Panu doskwiera? Co Pan teraz robi?

– Nic nie robię, ale nie mam na nic czasu. (śmiech) Żona pracuje, ja gotuję obiady. W końcu to nic niezwykłego, bo zanim zostałem mistrzem olimpijskim i pokazałem słynnego „kozaka” to skończyłem szkołę gastronomiczną.

Ale jest Pan nadal kozakiem?

– Tak, kozakiem emerytem, który już nie podskakuje!

*Wywiad pochodzi z listopadowego wydania magazynu “Opole i Kropka”

Fot. archiwum Opolskiego Festiwalu Skoków

Najnowsze artykuły