Szczęście w garści

Z „Kamienną Parą”, Dorotą i Jerzym Simonidesami, z okazji 70 rocznicy ich małżeństwa rozmawia Ryszard Rudnik.

Piękna rocznica ślubu

Dorota Simonides: Piękna, ale to nie był początek, bo my się znamy już 78 lat. Ja jestem z Nikiszowca, przyjechałam na Opolszczyznę w 1947 roku. A z Jerzym spotkaliśmy się w Opolu, w liceum doktor Stefanii Mazurek.

Jerzy Simonides: – Ja jestem z pruskiej części, z Zieliny koło Mosznej. W ogóle moje życie to jest dłuższa opowieść, więc ja może zacznę, a ty mnie, Dorota, hamuj.

D.S: A ile pan ma czasu, bo to może potrwać.

Panna z polskiego Śląska a kawaler z niemieckiego. Niech opowieść trwa…

J.S: Do szkoły chodziłem najpierw w Zielinie, po dwóch latach nauki przenieśli mnie do szkoły w Głogówku, dla wybitnie zdolnych uczniów ze Śląska. Były cztery takie szkoły w całych Niemczech, w Głogówku jedna z nich.

D.S: Matka Jerzego mi opowiadała, że gdy był dzieckiem, mieli w domu 24-tomową encyklopedię, Jerzy siedział na szafie i tą encyklopedię studiował, trudno go było kolegom na podwórko wyciągnąć …

J.S: Te uzdolnione dzieci uczyli uniwersyteccy profesorowie, specjalnie dobrana kadra, specjalne programy nauczania. Szkoła była z internatem. Mój ojciec zaczynał jako pomocnik murarza na budowie północnej części zamku hrabiego Thiele-Winklera w Mosznej. Podczas I wojny nie marnował czasu w okopach pod Verdun, kształcił się, a po wojnie został urzędnikiem w moszeńskich dobrach hrabiego. I zakochał się z wzajemnością w mojej mamie, Marii z domu Stryj, córce Jana Stryja, najlepszej i najurodziwszej partii we wsi, pięknej dziewczynie z posażnego domu. Zakochali się w sobie, jestem owocem tej miłości. No więc uczyłem się w tym Głogówku do roku 1945. Trzeba podkreślić, że Rosjanie przyszli w tej rejony wyjątkowo późno, bo dopiero w maju, po zdobyciu Berlina. Moja matura miała być wiosną 1945, zamiast tego w styczniu dostałem powołanie do wojska niemieckiego. Nie miałem wówczas jeszcze 16-tu lat, III Rzesza dogorywała, brali nas jako mięso armatnie. Przebiliśmy się z rosyjskiego okrążenia, na południe, w kierunku Racławic Śląskich. Tam nas rozdzielili z ojcem, którego wzięto w ostatniej chwili do Volkssturmu. Byłem w kompanii przeciwpancernej, dali nam panzerfausty do zwalczania rosyjskich czołgów. Nie było już o co walczyć, Radzieccy wzięli nas do niewoli i przewieźli do Czech. Tam pracowałem w fabryce spadochronów, potem przewieźli nas do Drezna do odbudowy zbombardowanego miasta, odbudowaliśmy tam most, obok Frauenkirche, największej świątyni protestanckiej, całe Drezno było po alianckich bombardowaniach w lutym 1945 roku, w kompletnej ruinie.

D.S: Jerzy, ale po co to panu ta opowieść, zacznijmy opowiadać o nas.

J.S: Bo w życiu jedno wynika z drugiego, tamten czas był również ważny dla naszej wspólnej historii, dla momentu, gdy skrzyżowały się nasze drogi. Kontynuując, zawsze miałem zdolności do języków, szybko opanowałem czeski, jako jeniec byłem tłumaczem między niemieckimi jeńcami a Czechami, dla których pracowaliśmy. Miałem wtedy jedno pragnienie, żeby wrócić do siebie, do Zieliny. Potem się dowiedziałem, że matka cały czas szukała mnie przez Czerwony Krzyż , wróciłem przez Państwowy Urząd Repatriacyjny w 1947, jako repatriant z Czechosłowacji. I była taka możliwość, by młodzi, których edukację przerwała wojna kontynuowali naukę do matury w liceum w Opolu, wtedy się mówiło „u doktor Mazurek”. I tam spotkałem kobietę mojego życia, najpiękniejszą dziewczynę,  uczennicę Dorotę Badurę.

D.S: Przyszedł 1948 rok, „u doktor Mazurek” to była specjalna szkoła założona przez generała Aleksandra Zawadzkiego, ówczesnego wojewodę śląskiego. Tam się spotkali ludzie z różnych miejsc, w które rzuciła ich wojna. W jednej klasie byli żołnierze Wehrmachtu, powstańcy warszawscy, żołnierze z armii Andersa powracający z Zachodu. Jerzy, młodociany żołnierz Wehrmachtu mieszkał w internacie z człowiekiem z Batalionów Chłopskich. To był świadomy zabieg, by integrować młodzież, wielka szkoła empatii, zrozumienia złożoności losów, które bez naszej woli zafundowała nam wojna. Pamiętam te nasze nocne rozmowy, te rozmaite życiowe doświadczenia, którymi się dzieliliśmy. Jedni opowiadali o walce w Wehrmachcie , inni o tym, co czuli jak do tych niemieckich żołnierzy strzelali.  Mieliśmy tam praktyczne lekcje tolerancji, które ukształtowały nas na całe życie.

Skąd w tej niezwykłej szkole wziął się Jerzy, już wiemy, a jak tam trafiła Dorota?

D.S: Rok uczyłam się na Katowickiej w seminarium dla przedszkolanek. Bo mi się wydawało, że na kogoś innego się nie nadaję. Dostałam się dzięki znajomości z ks. Bolesławem Kominkiem. Po roku zaprosił mnie do siebie i spytał: jakie masz świadectwo? Wkuwałam tam dosłownie wszystko, miałam same bardzo dobre oceny na świadectwie. On to zobaczył i powiedział: Wiesz co, szkoda cię na przedszkolankę. Załatwię ci miejsce w liceum na Bończyka, u doktor Mazurek. Jerzy przyszedł tam w tym samym, 1948 roku.

J.S: Ja byłem taki raczej zahukany uczeń. A Dorota, ooo, to była dziewczyna bardzo do przodu, świetnie się w tej naszej klasie odnajdywała.

D.S: Ja już nie mówiłam tylko śląską gwarą, jak wielu innych śląskich uczniów, mówiłam językiem polskim, przyszłam tam po 2 latach nauki w polskiej szkole podstawowej.. Poza tym urodziłam się w Nikiszowcu, po polskiej stronie Śląska, byłam w zuchach, harcerzach, w domu mówiliśmy gwarą, ale w kościele się modliliśmy po polsku. Jerzy chodził wówczas na kursy repolonizacyjne, ja nie musiałam.  Do południa były te kursy, a popołudniu było nauka w liceum. Maturę zdawaliśmy razem, on mnie uczył matematyki, ja go polskiego.

I wtedy coś między wami zaiskrzyło.

 D.S: Oj,  zaiskrzyło na studniówce. Jerzy nie tańczył, ale myliśmy razem naczynia po imprezie. Dużo przy tym gadaliśmy.

J.S: I doszliśmy do wniosku, że bylibyśmy bardzo dobrą parą. 

D.S: Ja mówiłam, jakiego bym chciała męża, a on jaką sobie wymarzył żonę. No i okazało się, że nasze ideały, przy tym myciu talerzy się spotkały. Przy zmywaku zakochaliśmy się w sobie. Dzień po maturze ,w czerwcu poszliśmy do opolskiej katedry i przed Matką Boską Opolską ślubowaliśmy, że przez życie przejdziemy razem. Tak się zaręczyliśmy. Potem nam znajomi księża uświadomili, że w gruncie rzeczy to nasze przyrzeczenie, to jak prawdziwy ślub, bo przyrzekliśmy sobie przed Panem Bogiem. Jerzy poszedł na studia do Wrocławia, ja do Krakowa na polonistykę i etnografię. W Krakowie nie było wtedy kierunku chemicznego na Politechnice, na którym chciał studiować Jerzy. Ślub odbył po studiach, najpierw cywilny 23 czerwca 1954 roku, tydzień potem kościelny. Tylko pary mogły się starać o nakaz pracy w tej samej miejscowości i o przydział mieszkania, który wtedy z nakazem pracy się wiązał. Nakaz wydawał Uniwersytet. W urzędzie stanu cywilnego była kolejka, pytali: chcecie się pobrać? Chcemy, świadkowie są, żeby poświadczyć, że tworzycie związek? Są. No to dziękuję i następny proszę. Żadnej ceremonii. W kolejce stało wtedy z 20 takich par jak nasza. W tym dniu  poszliśmy pierwszy raz w życiu do kawiarni. We Wrocławiu, w Domu Towarowym na dole był ten lokal. Powiedziałam wtedy do Jerzego: raz w życiu chciałabym być w kawiarni, gdzie mogłabym zjeść tyle ciastek, na ile tylko mam ochotę.

Ślub odbył się po studiach. Najpierw cywilny 23 czerwca 1954 roku, tydzień potem kościelny.
Fot. archiwum Doroty Simonides

I spełniło się?

D.S: A skąd, było nas stać tylko po jednym.

J.S: Ale mieliśmy za to piękny ślub kościelny, 3 lipca. A potem z nakazem pracy pojechaliśmy do Kędzierzyna-Koźla. Jeszcze jako dziecko słuchałem radiowych komunikatów o bombardowaniu przez aliantów ówczesnych zakładów IG Farben i wtedy powiedziałem sobie, że jak dorosnę, to muszę tam pracować. I spełniło się. Byłem tam przy uruchomieniu, po studiach, instalacji amoniaku, kwasu azotowego… To między innymi i mój dorobek.

D.S: Jerzy przepracował w Zakładach Azotowych czterdzieści kilka lat, przez wiele lat był zastępcą głównego technologa zakładów. To był jego pierwszy i ostatni zakład pracy. Wierny firmie do końca. A ja początkowo pracowałam w szkole.

J.S: W naszym Zjednoczeniu w Krakowie byłem głównym specjalistą od mocznika. To się wiązało z licznymi podróżami. Byłem w wielu krajach RWPG, także w Japonii, staraliśmy się podpatrywać nowinki i wprowadzać je w kędzierzyńskich Azotach. Ta specjalizacja odegrała potem ważną rolę w naszym życiu…

Już mniej więcej wiem, co ujęło w przyszłej żonie pana Jerzego a co ujęło pannę Badurę w kawalerze Simonidesie?

D.S: Gdy opowiedziałam rodzinie o Jerzym, moja siostra zapytała mnie: a jakie on ma oczy. Ja na to, Trudzia, nie mam pojęcia. Zdziwiła się, jak to, nie patrzyliście sobie w oczy? Nie, nie patrzyłam. Patrzyłam na to, jakie Jerzy ma wartości. Wiedziałam, że jest dobry, uczciwy, lojalny, wierny. I to miało dla mnie znaczenie. Myśmy swój związek opierali na wartościach, głównie chrześcijańskich.  Wiedziałam, że Jerzy jest wierzący jak ja. Poznałam jego rodzinę, on poznał moją. Wiedzieliśmy na czym chcemy nasz związek budować.

Jak to się stało, że nauczycielka Dorota Simonides, zaczęła robić karierę naukową?

D.S: Musimy wrócić do czasów studenckich. Z powodu tego oto pana przeniosłam się z Krakowa na polonistykę do Wrocławia. Po studiach profesor Stanisław Kolbuszewski zaproponował mi na uniwersytecie asystenturę. Odmówiłam, bo właśnie urodził nam się syn Piotr. Propozycję ponowił po roku, znowu odmówiłam, bo wówczas urodziła nam się córka Basia. Po kolejnym roku profesor znowu napisał do mnie: jeśli nie macie trzeciego dziecka, proszę przyjechać. Wtedy profesor był już rektorem Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, więc przyjechałam do Opola. Tak to się zaczęło. Założyłam katedrę folkorystyki…  Tak wyszło, że przez 17 lat dojeżdżałam z Kędzierzyna do Opola. Potem nam dano w Opolu mieszkanie, więc Jerzy zaczął dojeżdżać 20 lat do pracy do Kędzierzyna.

A skąd u profesor Simonides wzięła się polityka?

D.S: Zawsze się nią interesowałam, do dziś tak mam, że oglądam wszystkie możliwe stacje informacyjne, rzecz jasna polskie, ale również ZDF, CNN, BBC, wiele innych. Przy moich pięciu kadencjach w senacie za każdym razem pytałam rodzinę, czy mam kandydować, że to zależy także od nich. I za każdym razem otrzymywałam zgodę. Polityk jeśli ma rodzinę, potrzebuje jej wsparcia, bo też od jego rodziny wymaga to niemałego poświęcenia.

J.S: Moją pasją jest chemia i muzyka, pasją Doroty nauka i polityka, chodzi o to, żeby każdy mógł się realizować w tym, co lubi. Patentem na zgrane małżeństwo jest też wolność wyboru swoich zainteresowań, które wcale nie muszą się pokrywać, ale wymagają tolerancji i wyrozumienia.

D.S: Byłam przez rok profesorem w Niemczech, wykładałam osiągnięcia polskiej kultury na uniwersytetach w Getyndze i Kilonii. Pamiętam, że wskazano mi biurko i słyszę: proszę tu jest maszyna do pisania. A ja im na to: A gdzie komputer? Jerzy przez cale życie jest fanem i znawcą technologicznych nowinek, jako pierwsi w Opolu mieliśmy osobisty komputer w 1986 roku, a wcześniej w Kędzierzynie-Koźlu, telewizor. To był rok 1956, nie było jeszcze polskiego programu, oglądaliśmy tylko czeski. Na transmisję walk bokserskich schodziły się do nas tłumy. Wtedy to był zdaje się jedyny telewizor w mieście. Z tego telewizora nauczyłam się czeskiego, bo Jerzy poznał ten język w czasach jenieckich. Zresztą on zna cztery języki obce, a angielskiego nauczył się będąc jeszcze w Głogówku.

Patentem na zgrane małżeństwo jest też wolność wyboru swoich zainteresowań.
Wcale nie muszą się pokrywać, ale wymagają wzajemnej akceptacji i wyrozumienia. Fot. archiwum Doroty Simonides

Niemiecka szkoła uczyła wówczas angielskiego?

J.S: W Głogówku był wówczas oflag, po kryjomu kontaktowaliśmy się z angielskimi jeńcami, którzy uczyli nas prawidłowej wymowy. Pracowali w cukrowni, z kolegami chodziliśmy tam, żeby przy nich szlifować nasz angielski.

Chciałem zapytać o dramatyczny moment w Państwa życiu, gdy jako młoda mężatka dowiedziała się pani, że czeka ją poważna operacja głowy.

D.S: Tak, to było pod koniec lat 50- tych. Guz rósł, na skroni zrobiło się już uwypuklenie. Profesor Kunicki w  klinice w Krakowie spytał, czy jestem bogata z domu, a ja, że skąd, jestem z górniczej rodziny, my z mężem zarabiamy po 800 złotych. No to może macie rodzinę w USA? Nie mamy. To szkoda, mówi profesor, bo po operacji przydałaby się tytanowa płytka do uzupełniania ubytku w czaszce. Potem już w Łodzi neurolodzy nawet już nie pytali o tę płytkę, a wskazywali, że poważnym zagrożeniem będzie brak czystego mocznika. Zastrzykami z czystego mocznika sprowadzanymi ze Szwajcarii powstrzymywano obrzęk mózgu. A tymczasem Jerzy był przecież od niego krajowym specjalistą, pojechał do laboratorium i wraz z koleżanką opracowali dla mnie formułę czystego mocznika do zastrzyku.

J.S: Według mojej formuły do dzisiaj jest produkowany i wysyłany po całej Europie przez Zakłady Azotowe w Kędzierzynie-Koźlu.

D.S: To jeszcze nie koniec tej historii. Następnym problemem była dziura w czaszce, którą najlepiej jest zasklepić płytką tytanową, tylko że wówczas takich płytek w Polsce nie było.  Traf chciał że po wyjściu od profesora Kunickiego na ulicy spotkaliśmy profesora Jacka Woźniakowskiego, ojca Róży Thun. On mnie znał z kongresu inteligencji katolickiej i pyta: a co pani taka smutna. Opowiedziałam mu o tej płytce, a on na to: ja do Kunickiego zadzwonię dowiem się dokładnie jaka to ma być płytka. I poprzez swoje kontakty ze środowiskiem europejskiej arystokracji, sam był hrabią, sprowadził dla mnie tą płytkę za złotówkę z USA via Paryż, Mam ją do dzisiaj w głowie. A po operacji okazało się, że to wcale nie był guz, lecz tzw. potworniak.  Mama miała urodzić trojaczki, urodziła dwojaczki, a trzeci płód zaczął mi się po latach rozwijać w głowie. No ale jednak szczęśliwie nie był to rak. Miałam w życiu wiele szczęścia, stąd wziął się tytuł mojej książki: ” Szczęście w garści”

J.S: Dla mnie to jeszcze jeden znak od pana Boga, że mieliśmy na siebie trafić z Dorotą.

Co jest najważniejsze dla związku?

D.S: Wie pan, w dniu ślubu przyrzekliśmy sobie, że będąc razem nigdy nie zaśniemy bez podania sobie ręki. Przez 70 lat jesteśmy wierni tej przysiędze. Każda nasza kłótnia, a przecież zdarzały się takie, musiała zakończyć się z chwilą pójścia spać. No czasami to była i druga w nocy, myślę sobie, on mnie obraził, ja go nie przeproszę. Ale która by to nie była godzina, rano zawsze wstajemy pogodzeni. Zawsze ta ręka do zgody wcześniej się pojawiła, raz jego, raz moja. Wiedzieliśmy jedno, że się nigdy nie rozwiedziemy, więc nie ma sensu urazy dusić w sobie, szkoda życia, szkoda każdego dnia.  Po drugie, ważne jest też to, że choć jesteśmy bardzo różni, ale jako małżeństwo stanowimy jedno. Ja jestem szalenie towarzyska, mogłabym przyjmować gości codziennie, mąż niekoniecznie. Ja lubię tańczyć, mąż w ogóle, na sylwestra mnie wypychał z przyjaciółmi i zawsze deklarował się, że zostanie z dziećmi. Różnice kolosalne, lecz w istotnych sprawach zawsze byliśmy jednością.  Nigdy w naszych relacjach się nie zdarzyło, żeby któreś z nas zmieniało decyzje drugiego wobec dzieci. Nigdy nie było tak, że Jerzy coś zadecydował, a ja to kwestionowałam, i odwrotnie. A przecież różnie bywało, jak to w małżeństwie.

Pewnie jubileusz 70- lecia był okazją do rodzinnego spotkania.

D.S: Tak, mamy dwoje dzieci, jest  czwórka wnuków i sześciu prawnuków. Najstarszy ma 20 lat studiuje na Politechnice Gliwickiej. Wszyscy tu u nas w Kępie z okazji naszych kamiennych godów byli.

Na jesieni życia, jak Państwu się żyje w Kępie. Nie za cicho, nie brakuje pani profesor Opola?

D.S: Brakuje mi bardzo, ale mąż, jeśli tylko chcę jechać, mówi, jedź. Kiedy chcę mogę zapraszać gości. Na co dzień jest tak, że ja żyję polityką, interesuję się co na świecie się dzieje, a mąż żyje muzyką, ma swój muzyczny pokój, który urządził mu syn, muzyka klasyczna to jest jego świat. Wybudowaliśmy ten dom po powodzi w 1997 roku, kiedy nas zalało na Pasiece, To domek drewniany, kanadyjski, najtańszy projekt jaki był. Złożyliśmy się z Jerzym wspólnie na budowę tego domku, ja swoją Nagrodę Herdera, on swoje patenty. I prawdę powiedziawszy nie zostało nam już nic, a chciałoby się mieć czym podzielić z dziećmi, wnukami.

Pięknie się Państwo różnicie, żeby się jeszcze piękniej uzupełniać.

D.S: On chce żeby mu na pogrzebie zagrali 9. Symfonię Dworzaka, a ja, żeby mi zespół Silesia zaśpiewał. I chcę być w czerwonym kostiumie pochowana. Trzeba przełamywać stereotypy, niby dlaczego do pochówku pasuje tylko czarny. Będę miała w tym roku 96 lat, nie wiem, ile mi jeszcze zostało, ale na razie nigdzie się nie wybieram. Moja mama zmarła na zapalenie płuc skończywszy 97 lat i tuż przed śmiercią jeszcze pytała, czy w sejmie uchwaliliśmy budżet.

Dziękuję za rozmowę, piękna z Państwa para. Wasze następne gody będą brylantowe.

Najnowsze artykuły