Trzy dni z życia to tylko epizod

Z Pawłem Kaweckim, członkiem zarządu spółki Wodociągi i Kanalizacja w Opolu rozmawia Ryszard Rudnik.

Radny miejski Michał Nowak z PiS miał taką potrzebę, by akurat w rocznicę stanu wojennego publicznie zapytać dlaczego pan w młodości wstąpił do ZOMO. To rzecz jasna tylko taka figura retoryczna, prawdopodobnie radny Nowak ma to gdzieś, gdyż już w drugim zdaniu nie czekając na odpowiedź po pierwszym, pytał prezydenta Wiśniewskiego, czy to się godzi, by był pan w zarządzie miejskiej spółki i mógł odpowiadać za dostawy wody dla opolan. No ale załóżmy, że jest inaczej i intencje radnego są uczciwe, czy może pan zaspokoić ciekawość radnego Nowaka?

– To musimy się wrócić do października 1988 roku, gdy  rozpocząłem studia z biotechnologii na Wydziale Podstawowych Problemów Techniki Politechniki Wrocławskiej. No niestety w trakcie sesji moja mama ciężko zachorowała i zamiast nad książkami siedziałem przy jej łóżku. W efekcie z trzech trudnych egzaminów w lutowej sesji zdałem tylko jeden, a czasy były takie, że  uczelnia dla takich delikwentów z automatu wysyłała zaproszenie do Wojskowej Komisji Uzupełnień. W krótkim czasie dostałem wezwanie na komisję wojskową i wyszedłem stamtąd z biletem do odbycia zasadniczej służby wojskowej, która wtedy trwała dwa lata, do Żagania. Byłem już wtedy jako dziewiętnastolatek w związku z młodą, sympatyczną dziewczyną i nie chciałem się z nią rozstawać. Rodzice mi zaproponowali, że znają taką panią, za której pośrednictwem wojsko zastępczo mogę odsłużyć na miejscu,  w ZOMO.

I zdecydował się pan, choć wiedział jaka ponura historia ciągnie się za tą formacją?

– Wiedziałem, ale to był już rok 1989, ja byłem zakochany, nie chciałem się rozstawać z dziewczyną, więc poszedłem na rozmowę z tą panią. Ona zaczęła od tego, czy ZOMO by mi odpowiadało. A ja na to, że jeśli będę mógł zostać we Wrocławiu to tak, tylko że ja mam już bilet do tego Żagania i mam się tam stawić za dwa tygodnie. A ona na to, żebym oddal jej ten bilet i o nim zapomniał oraz, że mam jeszcze kilka miesięcy wakacji „od wojska”. Po tym okresie rzeczywiście trafiłem do pułku we Wrocławiu, przeszedłem szkolenie i funkcjonariuszem ZOMO byłem przez całe trzy dni, między 5 a 7 września 1989 roku, kiedy rozwiązano formację, przeprowadzono weryfikację funkcjonariuszy i ci którzy zostali, służyli już w tzw. Oddziałach Prewencji MO a od 1990 roku – Policji, służbach całkiem innej Polski..

I służył w nich również pan. Trzy dni w ZOMO to nie jest nawet pełny tydzień pracy, ale i tak nie ma się czym chlubić

– To prawda, ale Wysoki Sądzie, prosiłbym o uwzględnienie okoliczności łagodzących: byłem dziewiętnastoletnim, zakochanym po uszy chłopakiem tak bardzo, że ta dziewczyna jest moją żoną do dziś i mamy gromadkę dzieci. I kocham ją tak samo jak wtedy, a może nawet mocniej, bo wiele w życiu razem przeszliśmy. Mamy w tej chwili czwórkę dzieciaków, najmłodszy ma 7 lat, oprócz niej straciliśmy trójkę dzieci. W Oddziałach Prewencji byłem tzw. pisarzem sztabu pułku, przepisywałem rozkazy, wypełniałem harmonogramy służby i szkoleń, odsłużyłem swoje, w Policji odrabiałem wojsko  a potem wróciłem na studia. Niestety, nie miałem takich układów jak pan Ireneusz Jaki, który w środku stanu wojennego zamiast pójść do wojska, trafił do Urzędu Wojewódzkiego na ciepłą posadkę.

Nie miał pan na to szans, jako działacz Ruchu Wolność i Pokój oraz aktywista wrocławskiej Pomarańczowej Alternatywy, która robiła sobie żarty z ówczesnej władzy, szczególnie zaś z milicji. Bilet do Żagania był dla pana naturalnym kierunkiem, niepokorni szli służyć do słynnego wówczas tzw. trójkąta bermudzkiego: Żary – Żagań – Gubin.

– Nie byłem działaczem, jedynie skromnym kolporterem nielegalnych ulotek i wydawnictw. Zresztą wiąże się z tym pewna anegdota. W stanie wojennym wieźliśmy z ojcem makulaturę do skupu we Wrocławiu, by z zamian dostać unikalny wówczas papier toaletowy. Po drodze minęliśmy kilka punktów kontrolnych, ciągnąc wór z makulaturą na sankach. A po powrocie do domu okazało się, że pomyliliśmy worki i zamiast starych gazet wywieźliśmy całkiem spory zapas ulotek. Gdyby któryś z tych patroli nie uwierzył nam na słowo i zajrzał do tych worków, to różnie mogłoby z nami być.

Coś tam jednak zostało, bo swoje podziemne archiwum przekazał pan na wystawę do IPN.

– Tak, chodziło mi o to, by ci którzy nie pamiętają tamtych czasów, mogli się z tymi materiałami zapoznać. Ja tamte czasy pamiętam.

Ale pan wie, że znajdą się tacy, którzy te trzy dni w ZOMO będą panu wypominać do końca życia?

– To się właśnie przecież dzieje. Radny Nowak nie jest pierwszy, wcześniej był uprzejmy mi to wytknąć w swoim wywiadzie syn pana Ireneusza, Patryk Jaki, gdy zastąpiłem jego ojca na stanowisku prezesa WiK. Myślę, że młody człowiek ma prawo do popełniania błędów. Bo to był mój błąd. Potem przez całe moje dorosłe życie starałem się go jakoś naprawić.

A jak?

– Uczciwą pracą, uczciwym życiem.

Ok. Na jednej szali, pana dyskwalifikacji do zarządzania spółką WiK, jak chce pan radny Nowak i jego kompania, jest trzydniowa służba w ZOMO,  33 lata temu. A na tej drugiej: szali kwalifikacji?

– W ciągu sześciu lat po powrocie na studia skończyłem analitykę chemiczną jak i technologię chemiczną na Politechnice Wrocławskiej, jestem magistrem inżynierem, absolwentem tej uczelni, ukończyłem też podyplomowe studia z zakresu  technologii wody, ścieków i odpadów na Wydziale Inżynierii Środowiska Politechniki Wrocławskiej, ukończyłem zarządzanie przedsiębiorstwem komunalnym, w ówczesnej Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, ukończyłem zarządzanie jakością na Politechnice Wrocławskiej, studia menadżerskie w Wyższej Szkole Bankowej, jestem magistrem zarządzania z dyplomem executive MBA, ukończyłem również studia z zakresu wyceny nieruchomości.

W Prudniku w wodociągach przeszedł pan wszystkie szczeble kariery, począwszy do szeregowego pracownika, na prezesie skończywszy. I z tego co wiem, wszyscy tam pana dobrze wspominają.

– Pewnie nie wszyscy, jak to w robocie. Poza tym nie ma ludzi niezastąpionych, ale rzeczywiście zostawiłem tam trochę serca. Zaczynałem od laboratorium badania wody i ścieków, gdy do niego przyszedłem, były tam tylko gołe ściany, tworzyliśmy je od podstaw. Takie analizy, które wówczas zajmowały mi 6-7 godzin, dziś na nowoczesnym sprzęcie można zrobić w pół godziny. Potem awansowałem na kierownika oczyszczalni ścieków i sieci kanalizacyjnej, później byłem wiceprezesem ds. technicznych, od 2010 – członkiem zarządu, a od 2011 prezesem Zakładu Wodociągów i Kanalizacji spółka z o.o. w Prudniku.

No to teraz będzie okazja wrócić, dostał pan od minister Moskwy Odznakę Honorową za Zasługi dla Środowiska i Klimatu, właśnie za to, co pan z załogą zrobił w Prudniku.

– Udało nam się w Prudniku zrobić to, co zaczynamy też robić w Opolu. Wprowadzanie procesu technologicznego, dzięki któremu osady ściekowe zmienia się w preparat poprawiający strukturę i właściwości gleby. Spodziewamy się, że w Opolu da to w skali roku oszczędności na poziomie 1,8 miliona, czyli spokojnie i z wielkim naddatkiem ja i drugi członek zarządu, wiceprezes Janik, zarobimy na nasze pensje. Zamiast płacić odbiorcy za odpad ściekowy, sprzedajemy rolnikom produkt. Znaczy na razie Prudnik sprzedaje. W Opolu czekamy na uruchomienie procesu. Generalnie staraliśmy się w Prudniku, a teraz w Opolu, ograniczać wszystkie procedury z udziałem ludzi, co przynosi duże oszczędności, ale jest też wielkim ułatwieniem dla naszych odbiorców. Bardzo w tym względzie pomaga nam system zarządzania jakością. Naprawdę można z jego pomocą podjąć działania, które przekładają się na duże oszczędności. W jednym roku w Prudniku przy kosztach około 10 milionów złotych zdołaliśmy zaoszczędzić w ten sposób na samej energii elektrycznej 250 tysięcy, a przecież Prudnik to małe miasto, znacznie mniejsze od Opola.

Gdy pan patrzy na to, co dzieje się teraz wokół WiK-u i siłą rzeczy wokół pana, który zdecydował się przyjąć fotel prezesa po Ireneuszu Jakim, który to wybór zabezpieczył niedawno sąd, co pan myśli?

– Nie wiem, może że czasem ludzie zanim cokolwiek o kimś powiedzą, powinni się bardziej zastanowić. Może głównie nad sobą? Tak, czasem człowiek popełnia błędy, zwłaszcza te w młodości, ale czy one mogą go konstytuować na całe życie? Gdyby tylko o mnie chodziło, ale wiem, że bardzo martwi to wszystko moją żonę, Na szczęście troje dzieci jest już na swoim i ich tu nie ma, a nasz siedmiolatek  jest za mały, żeby to wszystko rozumieć i się przejmować. Dla mnie liczy się to, że wracam po pracy do domu i czeka tam na mnie ta sama kobieta, której wtedy nie chciałem zostawić. A jeśli ktoś wykorzystuje ten niewielki epizod w moim życiu, z prywatnych, chorych przesłanek, to trudno, nic na to nie poradzę.

 

 

Najnowsze artykuły