Wiem, że to jest dla mnie zabieg ostatniej szansy
Jacek Kasprzyk (44 lata), opolski radny, społecznik, od roku choruje na gruczolakoraka trzustki. Całe życie pomagał innym, dziś sam potrzebuje naszej pomocy…
– Miejmy nadzieję, że już jutro uruchomione zostanie konto zbiórki na pana leczenie. Przepraszam za dosadność, ale chodzi o operację ostatniej szansy…
– Nie dyskutuję z lekarzami, nie kłócę się z nimi, oni wiedzą lepiej. Przeszedłem jedenaście cykli chemioterapii, przeszedłem różne fazy leczenia farmakologicznego. Wszystko po to, żeby jak najbardziej zmniejszyć ten nowotwór, tak, by była możliwość jego zoperowania. W Polsce moja dokumentacja medyczna trzykrotnie trafiała na konsylium lekarskie. I za każdym razem ze względu na rozległość tego nowotworu lekarze nie chcieli się podjąć jego zoperowania. Całe szczęście trafiłem na konsultacje do kliniki leczenia trzustki i transplantologii w Heidelbergu, gdzie profesor Krzysztof Michalski po obejrzeniu mojej dokumentacji stwierdził, że operacja jest możliwa. A zatem wyleczenie, przedłużenie mojego życia. Co ważne, tutaj czas bardzo mocno gra rolę. Do tego stopnia, że profesor po zapoznaniu się z moją dokumentacją spytał wprost, czy mogę przyjechać do niego na operację na drugi dzień. To było w maju, ale gdy dowiedział się, że jestem jeszcze w cyklu chemioterapii zdecydował, że powinieniem ją skończyć i wtedy się z nim skontaktować raz jeszcze. Mam takie szczęście, że do tej pory ten złośliwy nowotwór jeszcze się nie przerzucił. Sam zabieg jest bardzo inwazyjny, trzustka jest organem otoczonym przez wiele innych, i tylko chirurdzy z największym doświadczeniem, dysponujący najlepszą techniką podejmują się takich zabiegów. Do kliniki w Heidelbergu trafiają pacjenci z całego świata. Jestem bardzo przestraszony, ale wiem, że tak – to jest moja jedyna szansa. Muszę z niej skorzystać.
– Całe życie pomagał pan innym.
– Starałem się, nigdy nie odmawiałem pomocy. Dzisiaj stanąłem przed taką sytuację, że to ja jej bardzo potrzebuję. Bez pomocy innych sobie nie poradzę, więc właśnie teraz zwracam się o wsparcie.
– Jakie pieniądze są potrzebne?
– Chodzi o sumę 360-370 tysięcy złotych w przeliczeniu z euro. Dostałem zaledwie dziesięciodniowy termin na zebranie tej sumy, trafiłem w takie okienko. To okienko polega na tym, że miesiąc temu skończyłem chemię, tak naprawdę odrzucono mnie z tej chemii, ponieważ kolejne aplikacje nie przynosiły już żadnych efektów. Teraz zdaniem profesora Michalskiego jest najlepszy czas na operowanie, kiedy nowotwór jest jeszcze przyduszony chemią a jednocześnie jest już możliwość zabiegu. Czas goni również z innego powodu, chodzi o zagrożenie przerzutami.
– Pana apel o pomoc pojawił się w internecie w tą niedzielę i mimo, że zrzutka nie została jeszcze uruchomiona, będzie prawdopodobnie z powodów formalnych dostępna najdalej w środę, pana prośba o pomoc spotkała się z nieprawdopodobnym odzewem. Karma wraca.
– Mówiąc szczerze z tego powodu popłakałem się wczoraj wieczorem jak bóbr. Moi przyjaciele, moje koleżanki założyły na Facebooku specjalny profil, na którym chcą informować o tym, jaki jest postęp zbiórki i jaki jest postęp mojego leczenia. Chcą tam informować co się dzieje ze mną w szpitalu, jak przebiegła operacja. Gdy zobaczyłem jak dużo ludzi mnie wspiera, jak dużo osób dodaje mi otuchy, było to dla mnie bardzo mocne przeżycie. Jestem bardzo wdzięczny za każdy dobry gest, za każde dobre słowo, za każde lajkowe serduszko, to naprawdę wiele dla mnie znaczy. Gdy piszecie, że się uda, że będzie dobre, to mnie bardzo wspiera. Wiem, że im więcej będzie tych serduszek, tym łatwiej będzie zebrać całą sumę. Im nas będzie więcej, tym większe są szanse, że te pieniądze się uzbierają
– Pana rodzina wspiera pana w chorobie od roku…
– Czasami jest bardzo ciężko. Na wiosnę zacząłem o tej mojej chorobie czytać wujka Googla, te przerażające statystyki. I powiem szczerze, że w pewnym momencie przestałem sobie z tym radzić, musiałem skorzystać z porady psychologicznej. Moim marzeniem jest, żebym mógł popatrzeć jak moje dzieci dorastają. Mam czteroletniego syna i jedenastoletnią córkę. Chciałbym pójść jeszcze z nimi na spacer po górach. Bardzo lubimy wspólnie wędrować po górach… Nie byłem przygotowany na to, że moja operacja tak szybko jest konieczna. Wiem, że to jest dla mnie zabieg ostatniej szansy. Niełatwo było mi się zdecydować na pomoc innych, może dlatego, że sam wiele razy pomagałem. Samemu ciężko mi było na taką pomoc się zdecydować, ciężko mi było tą pomoc przyjąć. Myślałem sobie, chłopie, inni są w większej potrzebie. Mam apel do wszystkich chorych tak ciężko jak ja: żeby nigdy nie wstrzymywali się przed korzystaniem z pomocy innych. Bo sami tego nie udźwigniecie. Zawsze, jeżeli potrzebujecie, proście o pomoc, zanim na jakąkolwiek pomoc będzie za późno.
– Trzeba wierzyć, że wszystko będzie dobrze…
– Ja już raz byłem na stole, podczas operacji dróg żółciowych, wtedy również chciano mi usunąć tego guza, jednak ze względu na jego wielkość profesor się nie zdecydował. Wiem co będzie, jaka to będzie olbrzymia ingerencja.
– A jak pan trafił do profesora w Heidelbergu?
– To był całkowity zbieg okoliczności, w ogóle nie miałem świadomości, że taki ośrodek istnieje. Moja koleżanka, gdy dowiedziała się, że jestem chory, napisała do mnie: jestem tłumaczem w klinice w Heidelbergu, gdzie tłumaczę dokumentację na niemiecki pacjentów chorych na trzustkę, którzy tu przyjeżdżają z całego świata. Spytała czy bym nie chciał dostarczyć tam swojej dokumentacji. No jasne, że tak. A potem się okazało, że mój brat, który mieszka w Niemczech ma teścia, który jest lekarzem domowym i zna profesora Michalskiego, ma nawet jego numer telefonu. Zadzwonił do profesora i zapytał, czy w tej sytuacji, gdy w maju już raz byłem konsultowany, mogę być konsultowany jeszcze raz po chemii. Profesor odpowiedział, że oczywiście tak, jest do dyspozycji, podał mail, na który mu miałem wysłać dokumentację. Oni już sobie ją przetłumaczyli.
– Przetłumaczyli? Krzysztof Michalski to polskie imię i nazwisko.
– Tak, profesor ma jedynie polskie korzenie, ale wychowany i wykształcony został w Niemczech. Po polsku zna tylko parę słów. Coś panu pokażę…
– Witamina C?
– Wie pan, próbuję wszystkiego, stosowałem rozmaite zioła, jem tę witaminę. Chwytam się każdej szansy. Na wiosnę, taka śmieszna rzecz, miałem wyjątkowego smaka na czereśnie, zajadałem się nimi. Myślałem sobie, co jest grane, czemu tak mi się chce tych czereśni. A potem sobie doczytałem jaka to jest bomba witaminowa, ile mikroelementów. Zrobili mi badania przed kolejną chemią i okazało się, że mam niedobór tych wszystkich witamin.
– Organizm sam podpowiadał, czego potrzebuje.
– W sierpniu organizm zaczął odrzucać chemię, trafiłem do szpitala na dożywianie. Jak tylko wyszedłem, po dwóch dniach pojechaliśmy rodzinnie w Karkonosze. Wjechaliśmy kolejką na Śnieżkę od czeskiej strony. Jednak krótki odcinek do kolejki trzeba było się wspinać, kłóciłem się z żoną, żeby mi dała nosidło i po trzy, cztery stopnie wnosiłem na górę syna. W lipcu moja córka pojechała na obóz skałkowy, ja też się wspinam po skałach i powiedziałem sobie w tej chorobie , że nie ma szans, ja muszę się jeszcze raz wspiąć. Przypięli mnie i wszedłem. Ja sobie leżąc w domu po tej chemii stawiałem takie małe zadania: w weekend musimy wsiąść na rowery, muszę wejść na skałki. Czułem się fatalnie, ale stawiałem sobie takie marzenia, żeby udowodnić sobie, że muszę to sobie pokazać, jeszcze mogę przejechać parę kilometrów na rowerze, wspiąć się na skałki.
– Teraz przed panem wejście na najbardziej stromą skałę w życiu.
– Tak, teraz przede mną mój Mount Everest. Każdy ma swój.
Rozmawiał Ryszard Rudnik