“Zawsze byłem wolnym strzelcem”

Z Jerzym Beskim, malarzem, rzeźbiarzem, grafikiem, nestorem opolskich artystów plastyków rozmawia Ryszard Rudnik.

 

– Wraca pan ostatnio do wspomnień z kresów. Można je było posłuchać podczas spotkania w muzeum w Bierkowicach.

– No tak, namówił mnie dyrektor Gałęza. Nie bardzo zrozumiałem ideę tego spotkania.  Mam już 94. rok życia, audytorium na sali było młodsze, ale też raczej w leciwym wieku, i jakby to powiedzieć, znane mi grono…

– Czyli „Sami swoi”.

– Tu dygresja –  przyznam się, że jestem z tego pokolenia, które „Samych swoich” słuchało najpierw w radiu, w końcówce lat 50-tych. Byli nadawani jako słuchowisko, i już wtedy zwróciłem na nich uwagę. Ze względu na inność. Zapamiętałem gwarę wschodniacką trochę inaczej niż to było w tym słuchowisku, czy potem w filmach. Ale to chyba nie ma większego znaczenia.

– Jest pan autorem wspomnień ”Moje Podole 1939-1945”, zwykle w tego typu reminiscencjach przeważa sielanka, u pana nie.

– Nie, bo w czasie , o którym pisałem żadnej sielanki tam nie było. Moje wspomnienia kresowe, jak większości Polaków stamtąd, dzielą się na dwa okresy, owszem, sielankowy do września 1939, i ten niezwykle trudny, od wybuchu wojny do czasu repatriacji w 1945. Gdy wybuchła wojna miałem prawie 10 lat, więc zaczynałem rozumieć co się wokół dzieje. Muszę przyznać, że nie spotkałem opracowania, które byłoby jakimś szerszym kompendium wiedzy o polskich Kresach w tamtym czasie. Owszem, jest wiele pozycji przyczynkarskich, ale każdy wspomina w nich swoją historię, ja też.

– Skoro jest tego tyle, dlaczego pan postanowił, że podzieli się z czytelnikami swoją historią?

– Zrobiłem to w celach terapeutycznych. Okuliści zepsuli mi oko, dla człowieka w mojej profesji zepsute oko to jest klęska, zwłaszcza, że jestem też konserwatorem, a ten całkiem musi mieć oczy w porządku.  Poza tym trudno mi było prowadzić samochód, musiałem się go pozbyć. Psychicznie bardzo źle to wszystko zniosłem, więc postanowiłem jakoś przerwać tę chandrę. Ale jak przerwać? Zdecydowałem, że  zrobię coś, co jest absolutnie trudne. I tak napisałem tę książeczkę. Pojęcia nie miałem jak to się robi, ale zaparłem się – siądę i spróbuję. W efekcie parę miesięcy siedziałem nad taką cienką książczyną. A pomysł był taki, że będę tą swoją historię opisywał tak, jak ją wtedy jako dziecko  widziałem, a nie tak jak ją postrzegam teraz, z perspektywy życiowego doświadczenia. Forma zawsze jest ważna.  Dałem to do przeczytania Irenie Wyczółkowskiej, przyjaciółce serdecznej, a ona ma syna, który prowadzi wydawnictwo, i stwierdziła, że trzeba to wydać. Okazało się, że to nie będą jakieś wielkie koszty, powiedziałem więc, niech będzie. Literatura wspomnieniowa, zwłaszcza kresowian wywiezionych w głąb Rosji, zawsze mnie interesowała.

– Was na szczęście nie wywieźli.

– Wie pan, to paradoks, ale prawdopodobnie ocalenie zawdzięczamy Żydom. Ojciec był z nimi w bliskich zawodowych stosunkach. Zawód krawca zdobył na emigracji, w firmie w Chicago. Tam gdy okazało się, że jest zdolny i obrotny, został kierownikiem działu kroju w wielkich zakładach odzieżowych. To był jego amerykański sen, zdobył zawód, majątek i po I wojnie wrócił na Kresy, założył firmę, kupił piękny dom. Gdy po wielkiej wojnie oszczędności ludzi zaczęła zjadać hiperinflacja, on przyjechał z grubym dolarowym kontem. Wyjechał jako ubogi człowiek ze wsi, wrócił jako zamożny obywatel.  Kontakty z branżą utrzymywał przez cały czas. I gdy przyszli Sowieci po 17 września, z którymi wiele osób ze środowiska żydowskiego zaczęło współpracować, te znajomości, tak myślę, uratowały nas przed wywózką. Ale straciliśmy wszystko, dom został spalony, place zabrane. W 1943 zmarło oboje rodziców. Ja miałem 13 lat a brat 15. Mieliśmy tylko siebie. Gdy Rosjanie wrócili wypierając Niemców, brat został wcielony do Istrebitielnego Batalionu, to były pomocnicze jednostki werbujące młodziaków przedpoborowych. Ich obowiązkiem była ochrona instytucji, ale również walka z bandami ukraińskim. Ci mieli gorzej, bandy UPA były świetnie wyszkolone, a przeciw nim wystawiano zupełnie nieobytych z wojaczką, źle uzbrojonych, nie zorientowanych w terenie podrostków. A trzeba dodać, że poza Trembowlą na  prowincji dominował żywioł ukraiński, który wspierał swoich. Młodzi ginęli masowo. Bratu się udało, przydzielono go do oddziału chroniącego bank.

–  A jak to się stało, że trafiliście po wojnie na Opolszczyznę?

– Pod koniec wojny zaczęły się pojawiać pogłoski, że Istrebitielne Bataliony zostaną wcielone do Armii Radzieckiej, brat rzecz jasna chciał tego uniknąć. Myśmy o wyjeździe na Zachód myśleli już wówczas w kategorii ucieczki, na Podolu wiadomo było, że Polacy nie mają czego szukać, a Polska już tu nie Przez te lataWiadomo serwus, serwus, co tu robisz? A on na to, jako to co, koczujemy z rodziną na rampie kolejowej, czekamy na transport na Zachód, do Polski. Brat gdzieś wydębił pół litra wódki, znajomy poszedł z tą flachą do komandira transportu, żeby dopisać do karty repatriacyjnej jego rodziny jeszcze dwa nazwiska, mnie z bratem. Udało się, jeszcze tego samego dnia spakowaliśmy się do kufra, który do dziś stoi w mojej pracowni, do tego wzięliśmy pół worka węgla, bo to była wówczas cenna rzecz, i poszliśmy na dworzec. Szczęśliwie uniknęliśmy czekania, zaraz podstawili wagony, to były otwarte lory, jechaliśmy na tobołkach, na szczęście tylko raz nas zlał deszcz, we Lwowie. 24 maja dojechaliśmy do Koźla.

– I zaczął się nowy etap w życiu braci Beskich…

– W Koźlu rozdzieliliśmy się z bratem. Miałem 15 lat, poszedłem zapisać się do miejscowego gimnazjum. Dyrektora tam jeszcze nie było, ale był już woźny ze Lwowa. Byłem pierwszym zapisanym tam uczniem, Dopiero później zjawił się dyrektor Czerwiński, przyjechał prosto z obozu koncentracyjnego. W tym gimnazjum przed nami stacjonował jakiś oddział sowiecki, zostawili po sobie sodomę i gomorę, więc trzeba było zacząć od porządków, układania porozrzucanych książek. Potem przeprowadziłem się do Wrocławia, tam skończyłem Liceum Plastyczne zrobiłem maturę, a potem trafiłem na studia w ASP w Krakowie. Przez te lata nie miałem grosza przy duszy, w Koźlu przechowałem się w internacie, we Wrocławiu w domu dziecka, a na studiach w akademiku. W 1954 roku, gdy zrobiłem absolutorium, Kraków był tzw. miastem zamkniętym, nie mógł się tam zameldować nikt z zewnątrz, chyba że miał nakaz pracy. Marian Szczerba, który miał rodziców w Murowie, bardzo optował za Opolem. Przyjechaliśmy w piątkę. Opole wyglądało wtedy jak  miasto powiatowe, z tym, że świeżo zamianowane na wojewódzkie. Ktoś wówczas pomyślał, że tę młodzież po ASP trzeba jakoś sensownie po kraju zagospodarować. Wprowadzono wtedy tzw. stypendia osiedleńcze. To też nas skusiło, że nie jedziemy w nieznane całkowicie bez grosza w kieszeni. A tu w Opolu okazała się ziemia niczyja, że środowiska był tylko Jasiu Początek i Adam Zbiegieni. Gdy przyjechała więc nasza grupa, potem jeszcze kilka innych osób, można było zawiązać w  Opolu  oddział związku artystów plastyków, bo wcześniej najbliżej był taki w Katowicach.  A niedługo potem powstał Klub Związków Twórczych, który skupiał wszystkie związki: tam swoje pokoje mieli plastycy, literaci, architekci. Można powiedzieć, że ubecja miała nas wszystkich w jednym miejscu, idealne warunki do inwigilacji. Szefem KZT w tamtych czasach zawsze był ktoś od nich.

– Pan studiował na ASP w nieciekawych czasach dyktatury socrealizmu w sztuce. Jak sobie z tym dawaliście radę?

– Proszę pana, wręcz przeciwnie, to był czas bardzo ciekawy, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi. Spektrum studentów w Akademii było niezwykle szerokie. Z jednej strony studiowały tam dzieci przedwojennej elity inteligenckiej i ziemiańskiej, jak na przykład Franek Starowieyski, z którym się przyjaźniłem, byliśmy w jednej pracowni.  A z drugiej byli ludzie prosto ze wsi. Był na naszym roku jeden górnik, którego dyrekcja wysłała na studia twierdząc, że ma talent.  Był też pewien kolega z Opolszczyzny, dużo od nas starszy, który walczył w Afrika Korps u Rommla, było paru partyzantów z lasu, zestaw postaci bardzo interesujący. A gdy chodzi o kadrę, Akademię prawie całkowicie opanowali profesorowie, którzy byli polskimi kolorystami, to był taki przejrzały przedwojenny impresjonizm. Rzecz jasna w tych okolicznościach estetyka socrealizmu nigdy na ASP nie była traktowana poważnie. Dominował koloryzm, co oznaczało, że nie miały też tam wstępu nowatorskie kierunki w sztuce. Dlatego wtedy absolwenci  ASP musie sobie sami wypracować swoją artystyczną drogę, kierując się metodą prób i błędów, własną artystyczną intuicją. Kontakty z Zachodem były wykluczone, ze wschodem daremne. Otrzymałem jako dobry student  stypendium do ASP w Budapeszcie. Bieda była wielka, stypendium stanowiło finansową pokusę.  A na tej węgierskiej akademii było dużo gorzej niż w Krakowie, Tam przydzielano studenta do profesora obligatoryjnie. Mnie przydzielili do jedynego na uczelni socrealisty.  Był nadwornym malarzem ówczesnej partyjnej wierchuszki. Na zajęciach opowiadał co pili i jedli towarzysze węgierscy goszcząc towarzyszy z innych krajów socjalistycznych. On im malował scenki rodzajowe, jak wręczają odznaczenia, przyjmują partyjne delegacje  itp. Nasz akademik w Budzie zajmował willę, gdzie ciasno ustawiono piętrowe lóżka. Nie było po co tam wracać, całe dnie i wieczory spędzałem w Peszcie, głównie na imprezach muzycznych. I to była jedyna korzyść, że fantastycznie wykształciłem się w tym Budapeszcie muzycznie. Uciekłem stamtąd w wakacje, a powrót na krakowską ASP zawdzięczam CK Austro-Węgrom.

– Ale jak to?

– Ponieważ istniało porozumienie podpisane jeszcze z czasów nieboszczki CK Austrii, że akademie krakowska i budapesztańska wzajemnie honorują dyplomy, tok studiów i przepływ studentów oraz kadry. I na tej podstawie przyjęli mnie bez problemu z powrotem.

– No to wróćmy do Opola. Podobno miał pan epizod z opolskim festiwalem, był autorem festiwalowej scenografii…

– Zrobiłem scenografie do dwóch festiwali, to był przełom lat 60. i 70. Pierwszy raz to było wtedy, gdy Karol Musioł postanowił docenić lokalne środowisko plastyczne i zaproponował telewizji w Warszawie, że tym razem scenografię zrobią ludzie z Opola. Ogłosił w lokalnym środowisku plastycznym,  by przynieść projekty scenografii, gdy się któryś spodoba, to zostanie wdrożony. Okazało się, że projekt – makietę przygotowałem tylko ja. Pojechałem z tym do Warszawy, spodobało się. Rok później sam z siebie zrobiłem makietę i zawiozłem do telewizji, znowu zaakceptowali.

– A co było motywem tych pana scenografii, pewnie można je gdzieś jeszcze zobaczyć podczas projekcji  telewizyjnych archiwaliów…

– Pierwszy mój pomyśl polegał na rozmieszczeniu na scenie dużych wiklinowych koszy z gigantycznymi kwiatami. Wykonała je pracownia dekoratorska z Opolskiego Teatru Lalek i Aktora. A drugi pomysł – motywem były zwinięte w harmonijkę bibułki potem ułożone w plisowane koła, z tych zrobiłem przestrzenie. Pojechałem z tym do głównej scenografki telewizji Xymeny Zaniewskiej. Spojrzała i mówi: ja też bardzo lubię takie odpustowe motywy, i  scenografia została w tej sposób zatwierdzona.

–  A potem chciał pan przerabiać herb Opola.

– Ten mój herb do dziś wisi w ratuszu w jednej z sal. To było za czasów prezydenta Zembaczyńskiego. Pomyślałem sobie, że herb Opola trzeba trochę unowocześnić. To znaczy znaleźć dla niego świeżą, uwspółcześnioną formę, jednak w zgodzie z jego kanonem.  I tylko o to chodziło, nie chciałem żadnej zmiany, przecież nie jestem jakimś nierozgarniętym maniakiem, żeby herb miastu zmieniać.   Niestety  w gazecie nto pilotował to dziennikarz, który napisał karykaturalny tekst, z którego wynikało, że chcę zmienić herb Opola,  a to bzdura, ja go po prostu uprościłem, jest świeższy. No ale zarzut poszedł w świat.  Pomysł nie przeszedł, szkoda.

– Przed czterema laty, gdy kończył pan dziewięćdziesiątkę, pisali o panu: artysta ciągle twórczy. Czy wiek wpływa na dzieło artysty, czy tylko na jego siły?

– Wszystko zależy od predyspozycji. Są tacy, którzy się czegoś nauczą i na tym bazują, tylko w tym siedzą przez całe życie.  Mnie wiecznie interesowała różnorodność,  w sztuce szukałem siebie, swoje możliwości i w końcu je jakoś tam znajdowałem. Musimy tu wrócić na chwilę do wątku ASP. Wtedy wiedzieliśmy, że koloryzm, którego estetykę wpajali nam profesorowie, nie jest czymś co oddawałoby charakter powojennych czasów, jednocześnie wiedząc, że socrealizm to też żadna alternatywa. Myśmy wyszli  z uczelni w dużym stopniu jako biała karta, na poszukiwanie własnej artystycznej drogi.  Nasza edukacja w akademii kończyła się na impresjonizmie. Wie pan, zawsze byłem wolnym strzelcem. Poszukując własnego wyrazu w sztuce poszedłem najpierw w abstrakcję, a gdy zorientowałem się, że właściwie ten kierunek zaliczyłem, pojawił się patent na sztandary. Gdy dostałem Nagrodę Artystyczną Miasta Opola zafundowałem sobie album „Sztandary”, sam go wydałem. Pierwsza wystawa była w opolskim muzeum, przygotowałem na nią katalog. Sztandary najlepiej się prezentują, tak jak w nim, obok siebie.

 – Pan nie podpisuje tych prac, są na tyle czytelne, że można się domyślić co przedstawiają. Są taką pisaną na sztandarach historią Polski i po części galerią polskich charakterów. Jeden ze sztandarów jednak pan podpisał: ten poświęcony Piotrowi Szczęsnemu, który 19 października 2017 roku podpalił się w dramatycznym proteście pod Pałacem Kultury i Nauki, zostawiając po sobie manifest w obronie praw i swobód obywatelskich.

– Musiałem to zrobić, żeby nie było żadnej wątpliwości. Ten człowiek zasłużył na naszą pamięć i na pewno nie da się go już wymazać z naszej historii. Nawet jeśli obecna władza tak bardzo się o to stara.

–   Z władzą niejednokrotnie nie było panu po drodze. Jest taka plotka, która od lat krąży na mieście, że jest pan autorem zwycięskiego projektu na Pomnik Bojownikom o Polskość Śląska Opolskiego na placu Wolności w Opolu, tymczasem stoi tam zupełnie inne dzieło, innego autora, słynna „baba na byku”…

– To nie plotka, lecz prawda. W konkursie wygrał mój projekt orła, drugiej nagrody nie przyznano, przyznano za to trzecią. W każdym razie „baby na byku” w tym gronie w ogóle nie było, przegrała z kretesem. Szefem jury był Bronisław Chromy, wybitny artysta rzeźbiarz. Gdy wyszli po ogłoszeniu werdyktu, Chromy podszedł do mnie i mówi: „stary, aleś k… zasunął, bezkonkurencyjny pomysł.”

– Na czym polegał, że w konsekwencji okazał się tak „zły”?

– Był urbanistycznie doskonale wpasowany, na przedłużeniu ulicy w kierunku Zielonego Mostku, która miała być deptakiem, piesi przechodziliby pod tym pomnikiem, między jego „nogami” będąc jakby jego żywym, współczesnym elementem. Od zielonego mostku wchodziło się w jego kierunku po schodkach, dzięki temu od strony placu Wolności pomnik górował w przestrzeni. To robiło zaskakujące wrażenie. W warunkach konkursu było napisane, że uliczka od placu Wolności do Zielonego Mostku będzie zamknięta, stąd wzięło się moje przestrzenne założenie. Że ono się później zmieniło, nie wiedziałem, bo informacje otrzymywał mój współpracownik Jan Borowczak. Nie miałem pracowni rzeźbiarskiej, on miał. Warunkiem każdego konkursu rzeźbiarskiego na pomnik jest wykonanie jakiegoś detalu w skali 1:1. Zgodził się na współpracę, wykonał dla mnie w skali 1:1 głowę, ja zrobiłem makietę całości. On oprócz rzeźbiarskiego atelier miał też telefon, ja nie i wszystkie informacje docierały do niego, a już niestety żadna do mnie. Nie wiedziałem, że zmieniła się koncepcja ulicy, że odbywają się w tym kontekście jakieś zebrania. I nagle ja jako główny autor zwycięskiego projektu zniknąłem z pola widzenia.  Podobno ówczesny sekretarz propagandy Komitetu Wojewódzkiego PZPR sam podjął decyzję o realizacji projektu Borowczaka, a mój ostał się w domowym archiwum. Tego sekretarza kilka miesięcy po odsłonięciu pomnika wywalili z komitetu, bo nie mógł wykazać skąd wziął pieniądze na dużego fiata, w wersji eksportowej za dolary. Ale i tak krzywdy nie dali mu zrobić. Tamten epizod z pomnikiem przypłaciłem ciężką nerwicą.

– A czy człowiek po dziewięćdziesiątce ma jeszcze jakieś marzenia?

– Tak, marzyłbym, by zwieńczeniem mojej kariery, był pomnik katyński według mojego projektu. Jak on powinien wyglądać, przyszło mi do głowy właśnie po dziewięćdziesiątce. Właściwie nie pomnik a Pole Pamięci pomordowanych w Katyniu. Doszedłem do wniosku, że tak jak Kopiec Kościuszki, powinno ono powstać z udziałem obywateli. Widzę to tak: Od parkingu prowadzić ma stumetrowy plac apelowy, po jego bokach stanąć mają ścianki z nazwiskami pomordowanych, pięć ścianek z każdej strony o długości 15 metrów każda. A dalej teren opada o kilka metrów i rozciąga się pole 14 tysięcy dzikich skałek wielkości od 60 cm do metra, posadowione w odległości 1,5 metra jedna od drugiej. Każdego, który zginął w Katyniu i w innych miejscach kaźni na Wschodzie upamiętnia jedna skałka, a każdą z nich mają ufundować obywatele. Przy czym jest to miejsce święte, nie ma wejścia na Pole Pamięci. To byłoby takie symboliczne przeniesienie tych wszystkich ofiar do Polski, koniecznie gdzieś nad Wisłą, ja proponowałbym skraj Puszczy Kampinoskiej. Może go zdążę zrealizować. Makieta w skali 1:50 stoi w holu biblioteki uniwersyteckiej w Opolu. Nikt się tym jednak nie interesuje, mam jeszcze pomysł, żeby znaleźć dla tego projektu przełożenie w Warszawie. Może to coś da. Moim marzeniem jest, żeby ten pomnik nie był zapoznany, żeby jeszcze przed moją śmiercią zaistniał chociaż jako godna przemyśleń propozycja. Ten projekt ze wspólnikiem kosztował mnie rok i 4 miesiące pracy.

– A pieniądze na to skąd?

– Wszystko sam finansowałem. Trzynastą emeryturę oddałem dla dzieci niepełnosprawnych intelektualnie, ale już 14. poszła na prace nad tym projektem Pola Pamięci. Wie pan, te 13., 14. emerytury uznaję jako łapówę władzy dla społeczeństwa, a ja nie jestem przekupny. Żyjemy naprawdę w paskudnych czasach, nigdy bym się nie spodziewał, że na stare lata historia Polski zatoczy takie koło.

 

Najnowsze artykuły