Tama na rzece niepamięci

Z prof. Stanisławem S. Nicieją, historykiem i pisarzem, autorem emblematycznego cyklu „Kresowa Atlantyda” rozmawia Ryszard Rudnik.

– Nad którym tomem „Kresowej Atlantydy” pan teraz pracuje?

– Kończę 20. tom, pracuję nad nim osiem miesięcy, najdłużej jak dotąd. Chciałbym, żeby ten tom był czymś w rodzaju korony tego cyklu, jego zwieńczeniem. Jestem więc teraz w transie pracoholizmu, godziny pisania przesunęły mi się do 2-3 w nocy. Tam jest tyle skojarzeń, tyle materiału. Ja śpię z tym, co dwie godziny się budzę, na godzinę siadam do pisania i tak w kółko. Żeby osiągnąć płynność narracji wielokrotnie ustawiam, zmieniam akapity, szyk zdań. Myślę jaki dać nadtytuł, jak otworzyć furtkę kolejnego wątku, żeby zapraszał do czytania. Jest czas, gdy mam potrzebę rozmowy z ludźmi, kontaktów i jest czas kwoki, kiedy się zamykam, pozostaję sam ze swoimi myślami i piszę. Co ważne -żadnej książki bym nie napisał bez mojej żony Hali. Piszę odręcznie, piórem, to ona treść całą digitalizuje na komputerze, jest przy tym pierwszym moim recenzentem, czasem krytycznym, z którego zdaniem bardzo się liczę. Absolutnie nie byłoby autora Stanisława Nicieji bez Haliny Nicieji..

– Trudno dziś być autorem?

– Nigdy na żaden tom nie dostałem żadnego grantu, wszystko musi się sfinansować z czytelniczego zainteresowania. To, że jestem obecny z „Kresową Atlantydą” na czytelniczym rynku, to tylko dlatego, że te moje książki są kupowane. Wie pan, w ogóle żyjemy dzisiaj w społeczeństwie podziałów, nie tylko politycznych ale i kulturowych . To dotyczy również literatury, a towarzyszy temu zjawisko, że nagradza się swoich. Innych autorów docenia Sakiewicz w „Gazecie Polskiej”, innych Michnik w „Gazecie Wyborczej”. Jednych autorów się zwalcza bądź nie zauważa, innych docenia i promuje ponad miarę. Tak też się dzieje w poszczególnych wydawnictwach.

– A pan gdzie się w tym układzie mieści?

– Ani tu, ani tu. Reprezentuje mnie jednoosobowe niszowe opolskie wydawnictwo Szybkowskiego. A to oznacza, że nie ma ogólnopolskiej reklamy, nie ma recenzji moich książek, bo nie mamy takiego potencjału, dojścia, by je komuś zlecić. Czytelnik jest dla nas jedynym wsparciem, a moje książki głównym wsparciem Szybkowskiego. Recenzja moich książek nie ukaże się w wysokonakładowych wydawnictwach „Agory”, nie opublikuje jej  ”Wyborcza” czy „Polityka”. Nie ma szans, by ktoś ją „zauważył” np. w TKF czy w TVN-owskiej „Księgarni”. Nawet kanał TVP Historia i Polonia też lansują tylko wydawnictwa mainstreamowe. Ja muszę działać inaczej, stąd mam setki autorskich spotkań w całym kraju. Dotąd miałem ich ponad tysiąc.

– Te pana spotkania zdaje się mają nie tylko znaczenie marketingowe, są też metodą na pozyskiwanie kolejnych źródłowych materiałów.

– Tak, to jest dla mnie tlen. Bez tych kontaktów wiele rzeczy nigdy nie ujrzałoby światła dziennego, nigdy nie weszłoby do powszechnego obiegu za sprawą kolejnych tomów „Kresowej Atlantydy”. Nie odkryłbym zupełnie unikatowych archiwów, które ludzie trzymają w domach. Często są to dokumenty wielkiej wartości, które właściciel często lekceważy mówiąc: aaa to tylko taka rodzinna pamiątka. Dam przykład – w 20. tomie piszę o Janowej Dolinie, gdzie w okresie międzywojennym powstała tzw. Wołyńska Gdynia, to było w międzywojniu jedno z najnowocześniejszych polskich miasteczek, które żyło z kopalni bazaltu. Jej szefem był dyrektor Szutkowski, który to miasteczko właściwie stworzył, tam ulice nie miały patronów, lecz oznaczano je literami alfabetu. Szutkowski, który odegrał kolosalną rolę w rozwoju polskiego drogownictwa, w 1938 roku otrzymał od załogi album z 400 fotografiami dokumentującymi historię powstania Janowej Doliny. Album przetrwał, choć miasto zostało spalone, wyrżnięto tam 600 Polaków. I na jednym ze spotkań, w Zebrzydowicach, podchodzi do mnie wnuk dyrektora Szybkowskiego, inż. Jacek Bień i daje mi ten album. Gdyby nie on, mój 20. tom w ogóle miałby zupełnie inny kształt. A tak Janowa Dolina, jej historia, to będzie jeden z głównych jego wątków. I to jeszcze nie koniec tej historii, inżynier Bień w rozmowie zagaja: na pana uniwersytecie pracuje moja koleżanka Teresa Farbiszewska, to była kiedyś na kresach bardzo znana rodzina farmaceutów. Teresę znam kilkadziesiąt lat, nigdy by mi do głowy nie przyszło, że ona jest z Kresów. Dzwonię do niej, pytam, tak, powiada, mój dziadek to był znany farmaceuta, zaczął w Stołpcach, miał wielką aptekę w Łucku, w Janowej Dolinie. Po wojnie jego syn a mój ojciec osiadł w Opolu i tu założył tu aptekę.

– Pana opowieść o Kresach to w gruncie rzeczy skrzętnie składane puzzle – ludzi, ich losów, miejsc, wydarzeń, materia utkana z rozmaitych nici kresowej codzienności…

–  Ktoś ma szczęście w historii, że ktoś go niesie, że go przypomina. To nie sztuka być popularnym, kiedy żyjesz, funkcjonujesz. To co robisz, zweryfikuje czas, czy za 50 lat ktoś o tobie wspomni. W jednym z tomów piszę o Josephie Rothcie, wybitnym pisarzu pochodzenia austriacko-żydowskiego, pochodził z Brodów. Z tego samego miasteczka pochodzi Herminia Naglerowa, wybitna pisarka okresu międzywojennego. Przed wojną miała taką popularność jak Maria Dąbrowska. Dziś o Naglerowej nikt nie słyszał, poza literaturoznawcami rzecz jasna, o Rothcie słyszeli prawie wszyscy.

– Czyli zdolny biograf jest tak samo ważny, by przetrwać w pamięci potomnych, jak dzieło życia?

–  Tak,  wybitny biografista jest tu nie do przecenienia. Przykładem może być Norwid, wśród współczesnych w ogóle nie istniał, było wtedy trzech wieszczy: Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, a to, że w jakimś tam przytułku umiera jakiś tam pijaczyna nikogo nie interesowało. I nagle pojawia się Wiktor Gomulicki. Odkrywa Norwida i pisze o nim w taki sposób, że wyniósł go na parnas największych polskich poetów. W życiu trzeba mieć szczęście do utalentowanych recenzentów. Jak Walery Łukasiński, czy książę Józef Poniatowski mieli szczęście do Szymona Askenazego. A Bruno Schultz do Ficowskiego i Sandauera, którzy odkryli Schultza dla światowej literatury.

– Pan pokazuje ludzi zarówno z pierwszego jak i dziesiątego rzędu, bo one wszystkie bez wyjątku tworzą wielowymiarowy obraz czasów, których już nie ma.

– Myślę, że to jest siła tych moich kresowych tomów. Skąd ja to wziąłem? Te puzzle, które pan tu celnie wspomniał, to inspiracja wielką książką – „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego. To on stworzył tzw. powieść szkatułkową, gdzie wątek z jednej opowieści staje się zaczynem kolejnej. Te historie się zazębiają, interferują, mieszają. Tak się też dzieje w mojej opowieści o Kresach, różni ludzie opowiadają swoje historie i często jedna wynika z drugiej. Na przykład w Otmuchowie spotykam panią i mówi: pan zbiera stare zdjęcia, a ja tu mam stare zdjęcie ojca na tle pasieki, bo myśmy mieli pod Żółkwią dużą pasiekę. I dzięki jej opowieści piszę historię pszczelarza, który wysłany transportem na Ziemie Odzyskane zabiera ze sobą dwa ule i pod Niemodlinem odtwarza tamtą pasiekę. I prawdopodobnie jest jedynym przesiedleńcem, który jako niezbędny dobytek zabrał pszczoły ze sobą. I znalazł się w mojej opowieści gdzieś między Rothą i Naglerową. Uważam, że historię tworzą ludzie, jeżeli cokolwiek pożytecznego zrobiłeś w życiu, masz swoje miejsce w historii, masz prawo w niej wybrzmieć.

– Siłą pana cyklu o Kresach jest też ikonografia i wysoki poziom wydawniczy. Tam się na jakości nie oszczędza.

– Powiem panu taką historię: Mam oczywiście w dorobku książki, które opublikowały wielkie, zasłużone wydawnictwa, m.in. Ossolineum, Iskry czy Państwowe Wydawnictwo Naukowe (PWN). Na przykład ważna moja książka „Lwowskie Orlęta. Czyn i legenda” wyszła w znanym warszawskim wydawnictwie. Dałem 300 unikatowych fotografii, wykorzystano ze względów oszczędnościowych sto, i na lichym papierze, w kolorze czarno-białym. Po latach te fotografie będą nieczytelne, nie da się ich odtworzyć z tej książki. Moje unikatowe zdjęcia w „Kresowej Atlantydzie” są jak żyleta, i nawet jeśli gdzieś kiedyś komuś zginie, zniszczy się ich oryginał, to zawsze dobrej jakości fotografia zostanie u mnie. Nie ma tygodnia, żeby ktoś w internetowym  sklepiku wydawnictwa nie kupował kompletu 19 tomów „Kresowej Atlantydy”, a to jest w hurcie wydatek 900 złotych, trudno, żeby za takie pieniądze po latach książki były do wyrzucenia. To prawda, bardzo z wydawcą dbamy o ich jakość. Pilnuję też, żeby każde zdjęcie było opisane. Bo fotografia nieopisana jest jak człowiek chory na Alzheimera. I na przykład jeśli publikuję zdjęcie z odsłonięcia pomnika Żółkiewskiego, którego dawno już nie ma, nie ograniczam się do podpisu: „Pomnik Żółkiewskiego”, tylko staram się dociec, kto przed tym pomnikiem stoi i co podczas jego inauguracji powiedział.

– Powiedział pan, że chciałby by tom 20. historii o Kresach był jej ukoronowaniem, ale przecież ta historia nigdy się nie skończy, ciągle pojawiają się suplementy do wydarzeń, ludzi i miejsc, które już pan opisał, i do których chociażby z tego powodu przydałoby się wrócić, uzupełnić.

– Jestem generalnie sprawnym, zdrowym człowiekiem, ale siadają mi oczy. Coraz gorzej mi się czyta.  Boję się, że to mnie może zatrzymać. Mam już wybrane trzy kresowe miasteczka, które wejdą do tomu 21., chyba, że stracę wzrok.

– Pana cykl o Kresach, to już jest fakt kulturowy, którego już żadne przemilczenie nie zamaże. Szkoda, że powojenne Opole nie znalazło tu takiego biografa, jak w panu znalazły Kresy.

– Ubolewam nad tym, że jako rektor uniwersytetu zaniedbałem sprawę polonistów, opolskich historyków, którzy nie piszą o regionie. Naukowa punktoza spowodowała, że ludzie piszą kolejne eseje czy studia o Miłoszu, Różewiczu czy Myśliwskim, a o twórcach opolskich nawet nie napomkną. Cała gama postaci, które po wojnie tworzyły literaturę na powojennym Śląsku Opolskim  ginie we mgle zapomnienia. Nina Kraherowa, Ryszard Hajduk, Zbyszko Bednorz, satyryk Stefan Chmielnicki, Kazimierz Kowalski – oni odchodzili dosłownie i w przenośni, po prostu w chwili śmierci w przestrzeni publicznej zapadli się pod ziemię, nawet ich porządnymi nekrologami nie żegnano. Nie ma historii literatury powojennej na Śląsku Opolskim. To mój wydawca – Bogusław Szybkowski w albumie dawnych widokówek Opola zadał sobie trud, aby przedstawić poczet burmistrzów i prezydentów naszego miasta od 1915-2010, ale poza nazwiskami nic o nich nie wiadomo. Nie ma historii poszczególnych ludzi, którzy wpływali na oblicze tej ziemi na różnych płaszczyznach. Jakoś wybronił się tylko Papa Musioł, może dlatego, że powiązano go z historią opolskich festiwali. Ktoś przecież to miasto odbudował, ktoś tworzył tutaj uczelnie, był wojewodą, marszałkiem itp. – pamięć o nich kompletnie zanikła. Gdy zmarł prof. Wiesław Lesiuk, ważna postać w Instytucie Historii, nikt nie pokusił się o większy tekst na temat jego twórczości naukowej. Przed rokiem zmarł profesor Janusz Kroszel, menedżer, długoletni dysrektor Instytutu Śląskiego, który doprowadził tę placówkę do rozkwitu – nawet nie zauważono jego śmierci. Zanikła pamięć o prof. Józefie Kokocie. Niedawno zmarł  poeta Jan Goczoł – i też odszedł prawie anonimowo. Kto pamięta dziś o malarzu Bolku Polnarze czy Krzysztofie Buckim? Nikt nie zajmuje się historią opolskiej prasy, biografiami wybitnych dziennikarzy w naszym mieście. Biorę do ręki roczniki dawnego miesięcznika „Opola” – jakie tam były różnorodne świetne teksty, jakie reportaże robił Stanisław Chaciński, kto dzisiaj pamięta o jakimś Chacińskim? Kto pamięta, jakim świetnym krytykiem teatralnym był Marek Jodłowski, potem naczelny „Trybuny Opolskiej”? Mamy pustą historię Opolszczyzny powojennej. Nie mamy spisanej historii powojennego Opola. 1100 stron liczy „Encyklopedia biograficzna Rzeszowa”. Są tam opisani wszyscy: kto był dziennikarzem, malarzem, kierownikiem domu kultury, kto grał na skrzypcach w miejscowej orkiestrze. Czy Opola naprawdę nie stać na takie wydawnictwo? Opolszczyzna jawi się jako pustka, ta rzeka wydarzeń i ludzi to dziś puste łożysko. A przecież to nieprawda, tylko nie bardzo ktoś chce się za to zabrać i to udowodnić.

 

 

 

Najnowsze artykuły