Dawid Tomala, nasz mistrz z Tokio: – Szczęście lubi spokój

Rozmowa z Dawidem Tomalą, mistrzem olimpijskim z Tokio w chodzie na 50 km i zawodnikiem AZS-u Politechnika Opolska.

Był czas, że chciał zakończyć karierę, był i taki moment, że potrzebował zmiany klubu. Dzięki temu trafił do naszego miasta i skorzystał z propozycji AZS-u Politechnika Opolska. Na początku sierpnia cieszył się ze złotego medalu igrzysk olimpijskich. – Nie tylko w klubie, ale i w mieście przyjęli mnie bardzo dobrze i gdyby nie to, to też już pewnie bym nie trenował i nie zdobyłbym medalu – wspomina Dawid Tomala o którym tu mowa*. – W przygotowaniach pomogło miasto i urząd marszałkowski, które wsparły mnie poprzez stypendium. I dzięki temu też miałem możliwość lepszego przygotowania się do tak ważnej imprezy.

Jakie to uczucie być mistrzem olimpijskim?

– Staram się do wszystkiego podchodzić na spokojnie. Według tego ci kiedyś powiedział mi mój bardzo dobry kolega: „szczęście lubi spokój”, a ja wciąż się tego trzymam Oczywiście cieszę się niesamowicie, ale jednocześnie mam nadzieje, że to otwiera też nowy rozdział w moim życiu, który wykorzystam jak najlepiej.

Czyli nie miałby pan nic przeciwko np. zjawisku „Tomalomani”?

– Super! Niech ludzie się bawią i cieszą razem ze mną. Mam nadzieje, że to nie będzie ostatni raz kiedy dostarczyłem ludziom takich emocji i radości. I prosiłbym żeby trzymano za mnie kciuki i przesyłano mi dużo energii, bo bardzo tego potrzebuje.

Trudno jeszcze raz nie wrócić do kwestii samego startu. Celem było miejsce w pierwszej dziesiątce, a kiedy pan poczuł, że może być znacznie lepiej?

– Wtedy kiedy urwałem się grupie na 30 km i powiększałem swoją przewagę… i to znacznie z każdym okrążeniem. Obserwowałem sobie tablice na której było widać to jaką mam przewagę nad rywalami. Cały czas to kontrolowałem i coraz bardziej dochodziło do mnie, że ten złoty medal jest w zasięgu ręki. Jednocześnie też jednak nie chciałem nawet na moment rozproszyć swojej uwagi, rozluźnić się, bo wiem, że wielu sportowców już za takie rzeczy zapłaciło bardzo wysoką cenę. Łącznie z utratą pierwszego miejsca, ze względu na przedwczesną radość i celebracje niedoszłego sukcesu…

… tym bardziej w waszej dyscyplinie, gdzie musicie uważać na każdy krok.

– Zgadza się, technika jest jedną z nieodłącznych części naszej konkurencji. Co do niej to na ostatnich trzech kilometrach miałem obawy o bardzo duży ból nogi, który mi towarzyszył i bałem się, że sędziowie mogą w związku z tym odebrać mój chód jako niewłaściwy. Później okazało się, że to bardziej siedziało w mojej głowie, aniżeli miało miejsce w rzeczywistości. Ponieważ moja technika do końca była perfekcyjna, bo nie dostałem żadnego ostrzeżenia. I wszystko było tak jak być powinno.

Domyślam się, że zmęczenie psychiczne było porównywalne z fizycznym.

– Oj tak. Końcówka dystansu to była już typowa walka z głową, ze swoimi myślami, bo tak jak już mówiłem, bałem się o technikę. Miałem oczywiście swoje odczucia, ale nie mogłem na siebie spojrzeć z boku. Na to jak to wszystko robię, jak stawiam kroki i było to bardzo męczące psychicznie.

W którym momencie do pana dotarło, że już nic nie zabierze tego pierwszego miejsca?

– Tak naprawdę to po przekroczeniu linii mety. Aczkolwiek na 100 metrów przed nią już nastąpiło delikatne rozluźnienie, bo mogłem sobie pozwolić na to, żeby wziąć flagę Polski, co też było moim marzeniem. Bo też nie często jakikolwiek sportowiec ma taką możliwość i komfort. Po wszystkim zeszło jednak ze mnie całe ciśnienie, bo ostatni kilometr był dla mnie naprawdę wyczerpujący i zapłaciłem na nim za tę przewagę, którą sobie wyrobiłem wcześniej i była już totalna rezerwa.

Rzeczywiście popędził pan do przodu nieco z nudów?

– Zgadza się (śmiech). Wiem, że teraz to brzmi komicznie, ale naprawdę od 25 km czułem niesamowitą moc. I tak sobie czekałem na rywali, ale żaden się nie pojawił, więc wziąłem sprawy w swoje ręce i nogi. Jakby nie było pojechałem tam też po to, żeby się dobrze bawić. Też przecież chciałem czerpać radość z rywalizacji z innymi podczas Igrzysk Olimpijskich. Postanowiłem więc, że zabawie się w taki sposób.

Ten bieg był trzecim oficjalnym startem na 50 km, ale chyba nie poszedł pan nomen omen z marszu? Czy to jednak faktycznie był czysty „żywioł”?

– To była moja druga ukończona „pięćdziesiątka” w życiu, licząc łącznie z treningami, tak że zdecydowanie to był tzw. „spontan”. Wcześniej pokonywałem maksymalnie 35 km. Nie mogłem więcej, a nawet nie chciałem, bo kilometraż tygodniowy na poziomie 200 km sprawiał, że po prostu zdrowie mi bardzo dokuczało w ostatnim czasie. Nawet przed samym startem walczyliśmy wspólnie z fizjoterapeutą o to, żeby ten ból był jak najmniejszy. Niestety, praktycznie przez cały bieg czułem nogę. Na szczęście na tyle mało, że mogłem nie tylko ukończyć ten dystans, ale i zdobyć złoto.

Ponoć pomógł też sprzęt, że tak się wyrażę: „domowej roboty”.

– Na pewno bardzo się to przyczyniło do tego sukcesu, ponieważ miałem bardzo duży komfort ze względu na specjalne torby, które uszyła mama oraz te „coolery z lodem” na szyje, które się sprawdziły idealnie. Potem gdy rozmawiałem z zawodnikami z podium, to przyznawali, że po starcie odczuwali trudy tego gorąca, a ja miałem ten komfort chłodzenia ciała lodem. Nie odczuwałem tego, aż do samej końcówki, gdy temperatura wzrosła i to nie tylko bezpośrednio od słońca, ale i od asfaltu zaczęło przygrzewać.

Nie wszystko jednak udało się tak dobrze rozplanować…

– Jeżeli chodzi o czas tuż przed startem to było dość śmiesznie. Mieszkałem z Arturem Brzozowskim, który zajął 12 miejsce i jak się okazało robiliśmy wszystko na ostatnią chwilę, np. w kwestii napojów czy też mieszania izotoników. Bardzo dużo się działo, co też jednak sprawiło, że nie miałem w ogóle czasu się stresować samym wyścigiem. To co się działo wówczas było tak szalone, że aż ciężko w to wszystko uwierzyć. Do tego spaliśmy tylko cztery godziny i nie zjadłem śniadania. Druga sprawa, to fakt, że w Sapporo nie było w ogóle czuć atmosfery igrzysk. Byliśmy zamknięci cały czas w hotelu z którego mogliśmy wychodzić jedynie na treningi, tak więc ten był dla nas przyjemnością. Warunki pobytowe też były takie dość średnie. Z jeszcze innej strony może i dobrze, bo nie zdążyłem się zestresować, nie wychodziliśmy „na miasto”, więc nie marnowałem niepotrzebnie energii na jakieś poboczne sprawy (śmiech).

Czyli atmosfery IO nie zdążył pan za bardzo poczuć?

– Po przylocie na ceremonię wręczenia medali mogłem tak naprawdę spotkać się z resztą ekipy z Polski, ze sportowcami różnych dyscyplin. We wiosce olimpijskiej już faktycznie czuć było bardzo ten klimat igrzysk czyli cos o czym marzyłem i na czym też mi mocno zależało. Miałem na to niecały dzień.

Dla pana były to drugie Igrzyska. Tym razem zupełnie inne, bo w czasie pandemii.

– Oczywiście, że inne, ale też pamiętam, że w Londynie przytłoczyła mnie atmosfera tej imprezy. Nie potrafiłem sobie poradzić z tym co tam się działo. Byłem wtedy dość młodym zawodnikiem i nie było wówczas przy mnie osoby, który by mną odpowiednio pokierowała na wielu płaszczyznach. Ówczesne doświadczenie też jednak teraz zaprocentowało tym, że mogłem już spokojniej podejść do tego drugiego startu.

A trzeci jest w planach?

– Oczywiście. Na pewno będę starał się uzyskać prawo występu w Paryżu. Marzy mi się teraz być ostatnim złotym medalistą na 50 km i pierwszym na 35 km. Siedzi mi ta myśl w głowie i do tego się będę przygotował, tym bardziej, że to już „tylko” za trzy lata.

Czyli już pan nie żałuje, że jednak nie zakończył kariery? Wszak były takie myśli…

– Takich momentów było kilka, ale jeden szczególnie długi, gdy na pół roku zawiesiłem karierę, ale też najzwyczajniej zaczęło mi tego brakować. Wróciłem i oczywiście nie żałuje.

Praca na budowie w ramach przygotowań też zahartowała?

– Zdecydowanie tak. Swoją drogą wspominając o tym wcześniej na pewno nie miałem na myśli to by się żalić. Cieszy mnie wręcz, że miałem taką możliwość. Robiłem to po to, żeby mieć większy komfort psychiczny, żeby nie było takiego momentu, że żyje niejako „od pierwszego do pierwszego”. Niemniej bardzo miło wspominam ten czas.

Ten złoty medal też dużo zmieni w tego typu kwestiach. Będzie po prostu lżej.

– Tak, przede wszystkim psychicznie, bo nie będę miał dylematów natury finansowej. Będę mógł się skupić na treningach, a na pewno nie będzie lekko pod tym względem. Tym bardziej, że dystans 35 km, który będziemy mieli jest nowością dla wszystkich i nikt nie wie czego się spodziewać, a ja podejrzewam, że to 35 km będzie niewiele wolniejsze od 20 km. Na tym pewnie jeszcze wystartuje, ale raczej w formie jakiegoś przetarcia czy treningu. Niemniej na pewno chce pozostać na tych dłuższych dystansach w których zdecydowanie lepiej się czuje.

WYWIAD UKAZAŁ SIĘ WE WRZEŚNIOWYM WYDANIU MAGAZYNU “OPOLE I KROPKA”

Najnowsze artykuły