Jacek Fedorowicz, mistrz wielu drobnych talentów

Artysta malarz, konferansjer, prozaik, radiowiec, reżyser, karykaturzysta, humorzysta, aktor, autor książek, scenarzysta, przenikliwy obserwator, komentator rzeczywistości a także maratończyk – tak Jarosław Wasik współprowadzący (z Mateuszem Torzeckim) spotkanie z Jackiem Fedorowiczem w Muzeum Polskiej Piosenki przedstawił gościa piątkowego wieczoru w ramach opolskiej Nocy Kultury. Wieczór pod hasłem „Przepraszam, czy u Państwa pada?”.

– To wszystko prawda – skomentował Jacek Fedorowicz – z tym zastrzeżeniem, że jakoś nie do końca. Zostałem źle potraktowany przez naturę, która poskąpiła mi jednego dużego talentu jakiegoś, stąd musiałem w życiu posługiwać się  ogromną ilością drobnych talencików, którymi mnie obdarzyła. Życie, które zmusiło mnie do zarabiania na siebie od 16. życia, nauczyło mnie też rozwijania tych drobnych talencików do rozmiarów, z których można wyżyć. I stąd ta cała litania zajęć, którymi rzeczywiście się zajmowałem.

Można powiedzieć, że prowadzący nie mieli za dużo roboty, ponieważ gość nie wymagał, by ciągnąć go za język. A każda jego odpowiedź, to była osobna opowieść, skrząca się od anegdot i poczucia humoru przez duże H., jak to zwykle u Jacka Fedorowicza mistrza  słowa bywa.

O maratonach:

– Zaczynałem bardzo późno, nigdy nie byłem sportowcem, dopiero jak dobiegałem do czterdziestki zacząłem startować. To był Bieg Solidarności w roku 1981, z Gdańska do Gdyni. Zdecydowałem się wystartować, ponieważ to był pierwszy bieg, w którym mogłem to zrobić nie narażając na szwank moich poglądów, bo wcześniej to były biegi typu Śladami pułkownika Skopenki, albo szlakiem Zwycięstw Armii Czerwonej. Wystartowałem, zupełnie nieźle mi poszło , i zaskoczyłem. Tam były rozmaite klasyfikacje, stoczniowców, kobiet itp. Ja w żadnej z nich nie wdarłem się do pierwszej dziesiątki, tylko sobie obliczyłem, że z moim czasem, a był zupełnie niezły, zająłbym drugie miejsce gdybym był kobietą niezrzeszoną.

– Wtedy postanowiłem, że będę się wdrapywał w tej biegowej hierarchii i to mi się udało. Do pierwszej trójki wdarłem się dopiero jak skończyłem 70 lat. I od razu to było pierwsze miejsce na 15 kilometrów. Przy czym począwszy od startów w kategorii 70+, a potem 75+ i wyższych zacząłem się przy zapisach interesować, czy mam szanse na podium, czy nie. Odbywało się to w ten sposób, że jeśli w mojej kategorii była już trójka staruszków, rezygnowałem z uczestnictwa w biegu, a gdy było na przykład dwóch, podejmowałem rywalizację. I z każdego biegu coś miałem, głównie ciśnieniomierze.

O początku konferansjerki:

– Karierę konferansjera zawdzięczam Tadeuszowi Chyle, mam nadzieję, że Państwo pamiętają takiego artystę. No jakby Państwo Tadzia Chyły nie pamiętali, to ja się gniewam. Otóż to było tak: był moim kolegą z uczelni, on też był na malarstwie. Ja zarabiałem na studiach karykaturami a on zarabiał piosenkami. Któregoś dnia mając koncert w Pruszczu Gdańskim zaproponował mi, że może ja bym go poprowadził. Zgodziłem się po namowach, bo to honorarium było z tym związane. I to rzeczywiście było pierwszy raz. Czyli Tadziowi Chyle festiwal opolski zawdzięcza pierwszego konferansjera.

O prowadzeniu pierwszego festiwalu w Opolu, czyli też o Teatrzyku Bim-Bom:

– Pomysłodawcy opolskiego festiwalu, Grygolunas i Święcicki pamiętali mnie z Teatru Bim-Bom. Teatr, który powstał w Gdańsku w 1954 roku, w atmosferze schyłkowego stalinizmu. Wtedy w ogóle zaczęły powstawać teatry studenckie, bo wcześniej aktywność kulturalna studentów ograniczała się głównie do zespołów pieśni i tańca. Na pierwszym festiwalu studenckich teatrów, wtedy już jawnie satyrycznych, w 1955 roku Bim-Bom zdobył pierwszą nagrodę, rok później znowu. To co robiliśmy, to było zupełnie coś innego. Do tej pory teatr pokazywał sztuki w rodzaju „Brygada szlifierza Karchana”, czy „Młoda Gwardia” . I nagle po 6 latach socrealizmu grupa studentów pokazała spektakl zabawny, liryczny, poetycki, piękny plastycznie. Najpierw szły wiersze typu: ” Rośnie w górę mur czerwony, dzieło naszych rąk roboczych. Będą z niego nowe domy, by radować nasze oczy”,  po czym następuje parodia wywoływania ducha, zjawia się duch i mówi: Jestem dobrym duchem, który wstąpił w ministra kultury, który zarządził odwilż. Po czym duch wywołuje ludzi. Na scenie pękają wielkie cegły a z nich wytańcowują piękne pary. Piękne dziewczyny w kolorowych spódnicach, przystojni chłopcy, w uwaga, wąskich spodniach. To był wtedy taki szok, że publiczność zaczynała się rozglądać, czy to nie jest prowokacja i zaraz tu wejdzie po nich na salę UB. Mam w zanadrzu taką myśl, że to wcale nie był tak dobry teatr jak wtedy się sądziło, po prostu czasem ocena jest wykładnią swoich czasów. 

– I gdy Grygolunas i Święcicki chcieli zrobić rewolucyjny festiwal, sięgnęli po mnie, czyli człowieka z Bim-Bomu. Zaprosili specjalnie takich wariatuńciów jak Fedorowicz, jak Piotruś Skrzynecki z Piwnicy pod Baranami i Ola Kurczab, osoba, o której niestety się nie pamięta. To była trójka, która prowadziła I festiwal w Opolu. 

O festiwalach:

–  Występ Ewy Demarczyk na I festiwalu to była nowa jakość. Jej warsztat wykonawczy, tak inny od tego co słuchało się wówczas w radiu, robił piorunujące wrażenie. To były też początki zespołów big-beatowych na wielkich scenach. Przed Opolem pokazali się szerszej publiczności tylko raz, podczas Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie.  Ale rzeczywiście festiwal opolski pokazał, że sztuka powinna być różnorodna, nie może być wszystko na jedno kopyto.

– Jedną z gwiazd pierwszych festiwali była Karin Stanek. Ona wnosiła na scenę jakiś taki autentyzm, żywioł, coś prawdziwego, coś niewymalowanego, niewymuskanego. A w tamtych czasach byliśmy uczuleni na sztuczny uśmiech i fałsz. Dlatego występy Karin Stanek tak podobały się i Waldorffowi i Kisielewskiemu, ludziom zupełnie innej wrażliwości artystycznej. 

– Na pierwszym festiwalu nieodłącznym moim rekwizytem był parasol, który stwarzał wrażenie elegancji. Natomiast na drugim festiwalu jak było oberwanie chmury, w pewnym momencie poczułem obowiązek opanowania tłumu. Ludzie wpadli w panikę, zaczęli się tratować  i rzeczywiście zrobiło się niebezpiecznie. Wtedy wpadłem na pomysł, że trzeba pokazać widowni, że ci na scenie od tego deszczu cierpią bardziej i nie reagują. Wyszedłem więc bez parasola i spytałem spokojnie: Zdaje się, że u Państwa trochę pada, u mnie nieco pokapuje… Niby nic, ale jestem z tych kilku słów dumny, bo rzeczywiście spowodowało to uspokojenie paniki. Gdy widownia się uspokoiła, wpadłem do garderoby i krzyknąłem: Ktoś musi wyjść na scenę, śpiewać, teraz! Na scenie pozostał pianista, który sam z siebie grał, ale w garderobie żadna gwiazda nie zareagowała, bo już na II festiwalu były gwiazdy, tylko Tadzio Chyła ze swoim zespołem od razu wyszedł i ratował sytuację. Amatorska szkoła Bim-Bomu po prostu…

W czasie III festiwalu Olga Lipińska wymyśliła maraton kabaretowy, odbył się w auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Ja go zapowiadałem, ta forma „maraton kabaretowy” wydawała mi się zbyt rozwlekła, więc skróciłem do „kabaretonu”. Ten maraton kabaretowy był czymś w rodzaju naszej kontry dla festiwalu, przeciwstawieniem się temu, co się działo na dużej scenie amfiteatru. Bo naszym zdaniem od III festiwalu już się zaczęło schodzenie na coraz niższy poziom. To robiła już telewizja, naszym zdaniem festiwal schodził na psy. Staraliśmy się stworzyć coś na kształt off-festiwalu, na znacznie wyższym artystycznym poziomie. Debiutowali tam Grześkowiak, Jan Tadeusz Stanisławski, Anawa, Basia Krafftówna itd. Naprawdę artyści z prawdziwego zdarzenia, i wymyśliłem sobie taką konwencję, że będę mówił bardzo szybko, bo nie ma czasu i zamiast maraton kabaretowy mówiłem kabareton. I to się przyjęło, funkcjonowało przez lata. Aż wreszcie Telewizja Polsat wzięła to opatentowała. Gdybym chciał teraz zrobić program pt. Kabareton, nie mam prawa. Naprawdę złodziejstwo w biały dzień, nasz rząd ma z czego małpować.

W 2013 roku pojawiłem się na scenie na jubileuszowym 50. Festiwalu. Czy była jeszcze wtedy magia Opola? Ja starałem się ją wydobyć z siebie, ale czułem ją też z widowni. Widownia jest temu festiwalowi wierna. Ja od festiwalu jednak odszedłem, w latach 70-tych piosenka była bezpieczniejsza niż tekst, i to, co się działo w Opolu zacząłem postrzegać jako konkurencję tego, co chcieliśmy wyrazić słowem w kabarecie, na przykład w audycji „60 minut na godzinę”, gdzie jednak tekst był na pierwszym miejscu.

 O życiu towarzyskim na pierwszych festiwalach

– Mówiąc szczerze nie uczestniczyłem. Ja byłem przez 50 lat abstynentem pełnym. To była moja kontra wobec socjalizmu, uważałem, że komunistyczna władza specjalnie naród rozpija, więc na złość postanowiłem, że nie będę pił. I wyobraźcie sobie tę satysfakcję: Opole 1963 rok, knajpa Pająk, czwarta nad ranem, towarzystwo festiwalowe wychodzi na zewnątrz i ja siadam za kierownicę sypiącej się  skody octavii, kupionej z czwartej ręki. Milicja do mnie leci, każą mi dmuchać w balonik, nic, w drugi balonik, nic, w trzeci też nic. Wreszcie dowódca patrolu nie wytrzymuje i mówi: jak to tak nic, może chociaż koniaczek pan wypił. Nie uczestniczyłem w życiu towarzyskim, bo jakby to powiedzieć, pijącym się zdaje, że są szalenie zabawni, że świetnie się bawią. A jak ktoś z boku trzeźwy na to patrzy, to widzi, że to jest tak śmiertelnie nudne, więc ja jako abstynent robiłem wszystko, żeby unikać. tego typu zakrapianych imprez. Na szczęście miałem żonę normalną, mam ją cnadal, i ona do tego Pająka ze wszystkimi chodziła, a ja tylko czasem towarzyszyłem.

 

O współpracy z Bareją

– Ludzie o określonych poglądach w czasach PRL-u jednak się skrzykiwali. To nie był przypadek, że powstawały wówczas różne grupy artystyczne kontestujące socjalistyczną rzeczywistość. Myśmy byli ludźmi z innego etosu, o korzeniach rzemieślniczych, gdzie co się zrobiło, to się sprzedało. I to samo miał Bareja. Ja z rodziny kamieniarskiej, kolumnę Zygmunta odtworzyła po wojnie firma Fedorowicz, po czym gdy już kolumna stała, firmę nam zamknięto, Bareja był z rodziny masarskiej. Obaj nie znosiliśmy socjalistycznych układów. I jednocześnie obaj byliśmy chorzy na patriotyzm, tak nas wychowano. Brak niepodległości Polski był dla nas stałym nieszczęściem. Moja żona po wyborach w 2015 powiedziała, że wpadła w depresję patriotyczną i ona ją trzyma, ta depresja, już przez osiem lat. I ja ją rozumiem. To nas z Bareją połączyło. Pierwszym przyjętym naszym wspólnym scenariuszem był „Poszukiwany, poszukiwana”. „Nie ma róży bez ognia” kolejnym. A potem była długa przerwa, ponieważ władza już się zorientowała, że ci dwaj to mieli takie błahe komedie robić, a zaczęli  puszczać aluzje. Te scenariusze to są scenariusze Barei, ja byłem o tyle przydatny, że umiałem szybko pisać na maszynie. No i wiedziałem w jakiej kolejności co pokazywać, żeby było jak najśmieszniej. Zośka Czerwińska nazwała mnie kiedyś za to Eichmannem humoru. Ja w tym tandemie popełniłem więc rolę służebną, to znaczy Staszek opowiadał, ja z tymi opowieściami szedłem do domu, siadałem przy maszynie i układałem sceny, dialogi. A potem przychodzili Tym z Dobrowolskim i wszystkie dialogi nam skreślali, mówili , że to jest do dupy i musi być inaczej powiedziane. I w wielu wypadkach mieli rację.

Spisał:RUD

 

Najnowsze artykuły