Eda – mistrz świata z Grudzic
11 lipca 1971 r., w obecności 30 tysięcy widzów, Szczakiel i Wyglenda zostali mistrzami świata par na żużlu. Dzisiaj od tego pamiętnego sukcesu śp. Jerzego Szczakiela mijają 52 lata.
Pan Jurek był też mistrzem świata indywidualnym. Co ciekawe, nigdy nie został mistrzem Polski. Nigdy też nie opuścił swojego Kolejarza Opole. Pozostał wierny swoim Grudzicom, gdzie na rondzie u wylotu z Opola stoi jego żużlowy motocykl.
Zawody w 1971 roku rozgrywane były po raz drugi w historii. Na stadionie w Rybniku Polacy wyprzedzili drugich Nowozelandczyków (Ivana Maugera i Barry’ego Briggsa) oraz trzecich Szwedów (Andersa Michaneka i Bernta Perssona). Co ciekawe, niewiele zabrakło, a Jerzy Szczakiel wspólnie z Andrzejem Wyglendą spóźniliby się na finał.
– Na zbiórkę przed zawodami przyjechałem pół godziny za późno, bo musiałem pomóc mamie przy przerzucaniu siana – opowiadał mistrz świata. – O miejsce w kadrze byłem jednak spokojny. Dzień wcześniej na treningu wygrałem rywalizację o miejsce w składzie z Antonim Woryną. Turniej był dla nas niezwykle udany, bo Wyglenda znakomicie jeździł po wewnętrznej, a ja mogłem szaleć przy bandach. Dzięki temu nie straciliśmy nawet jednego punktu.
Legenda głosi, że w 1971 roku Andrzej Wyględa nie chciał wystartować z tym „roztrzepańcem”.
– Z Jurkiem spotykałem się praktycznie tylko w reprezentacji lub na zawodach indywidualnych, bo drużynowo jeździliśmy w innych ligach. Ja w Rybniku w ekstraklasie, a Jurek w Kolejarzu na jej zapleczu. W rywalizacji drużynowej trenerzy skojarzyli nas dopiero na początku lat 70. Oj, był z niego zadziora i charakterny był za trzech! Wywoził nas do bandy. Pamiętam, że kilka razy próbował to zrobić ze mną, jechaliśmy prosto w deski. Jurek po prostu nie potrafił jeździć wolno. Uwielbiał wygrywać – wspominał czterokrotny mistrz świata, mistrz Europy i 13-krotny mistrz Polski, który w 1971 roku w parze z panem Jurkiem wywalczył mistrzostwo świata.
To była prawdziwa mieszanka młodości i doświadczenia. Szczakiel był 8 lat młodszy. – Nie miał wyjścia, musiał się zgodzić na moje warunki. Poprosiłem ówczesnego Przewodniczącego Głównej Komisji Żużlowej, Rościsława Słowieckiego, aby Jurek startował z 3 lub 4 pola, bo on jeździ „prosto w deski” i w przeciwnym razie skorzystają na tym rywale. Pułkownik się zgodził i już przed ostatnim biegiem wiedzieliśmy, że jak nic nie zepsujemy, to będzie złoto.
Dlaczego nasz wybitny żużlowiec nigdy nie opuścił barw Kolejarza?
– Było dużo propozycji, ale pochodziłem z Opola i nie lubiłem stąd wyjeżdżać – przyznawał szczerze. – Już w 1969 roku miałem poważne oferty z Gdańska i Tarnowa. Najbliżej transferu byłem tuż po sezonie 1973, kiedy mocno kusiła mnie Stal Rzeszów, gdzie miałem dodatkowo studiować. Nawet wyjechałem do Rzeszowa i tydzień mieszkałem w specjalnie przygotowanym dla mnie lokum. Kto wie, czy nie zostałbym na stałe, gdyby nie fakt, że znów musiałbym przeżywać generalny remont. Władze klubu dały mi mieszkanie w stanie surowym i sam miałem je urządzać. Nie chciało mi się znowu tego robić, bo przecież kilka miesięcy wcześniej skończyłem budować dom w Opolu. Podziękowałem więc działaczom z Rzeszowa i wróciłem do siebie.
Największy indywidualny sukces Jerzy Szczakiel zanotował 2 września 1973 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie. – Mnóstwo kibiców krzyczało moje przezwisko „Eda! Eda! Dzisiaj mistrzem świata!”. Myślę sobie, że ze mnie kpią i będą się śmiać – przyznawał po latach z uśmiechem na ustach. – Pierwszy bieg wygrywam, drugi i trzeci też. W czwartym przegrywam z Grigorijem Chłynowskim, a to dlatego, że uciekł mi „po małej”. Goniłem go, ale nie udało się. Później był wyścig dodatkowy z Maugerem. Na losowaniu pól startowych dałem mu pierwszeństwo wyboru. Ucieszył się, wylosował pierwszy tor. Ja ten teoretycznie gorszy – trzeci. Stanąłem w koleinie – nie za głębokiej, nie za płytkiej. Przed wyścigiem uzgodniłem z mechanikiem, żeby przypomniał mi, że „ze startu od razu ruszam do krawężnika”. I rzeczywiście wyszedłem na prowadzenie. Na trzecim okrążeniu Mauger chyba wszedł za ostro pode mnie. Czułem, że mnie dotknął, ale nie wiedziałem, że się przewrócił. Na następnym okrążeniu spojrzałem, że go podnoszą. Potem meta i zostałem mistrzem świata.
W Opolu postać Jerzego Szczakiela do dziś wspominana jest przez wszystkich kibiców sportu. Jadąc w stronę Opola, a konkretniej w kierunku Grudzic, można napotkać rondo imienia legendarnego żużlowca. Na środku ronda znajduje się wysepka, gdzie stoi motocykl z napisem „Eda” – bo taki właśnie przydomek miał Indywidualny mistrz świata z 1973 roku.
– Pan Jurek to był ktoś, bo potrafił udźwignąć niewiarygodną presję jaka ciąży na żużlowcach. Nasz sport w Polsce jest ekstremalnie popularny, więc to nam pierwszym mogą w decydującym momencie ugiąć się kolana – mówił Tomasz Gollob, który po 37 latach od wyczynu Szczakiela powtórzył jego sukces, a potem ledwo uszedł z życiem po koszmarnym upadku.
– Fajnie, że udało się zostać mistrzem świata, bo ludzie do dzisiaj mnie pamiętają, a bez tego pewnie by zapomnieli. Ostatnio nawet w sklepie jakiś pan zaczepił mnie: „panie Jurku, jak pan jeździł to naprawdę było na co popatrzeć – wspominał niedługo przed śmiercią.
Najważniejszym człowiekiem w życiu Szczakiela był Jan Stormowski. Trochę jak ojciec, pierwszy trener i jedyna osoba, której zwykł posłuchać.
– Jeszcze kilkanaście dni przed śmiercią Jurek wspominał, że gdyby nie trener, to mogło mu się „w głowie pomieszać”. Pamiętam jego początki. Zawzięty godzinami siedział przy motorze i coś poprawiał. Kiedy zaczął ze mną wygrywać wiedziałem, że to będzie dobry zawodnik. Byłem na stadionie w Chorzowie gdy zostawał mistrzem świata. Duma mnie rozpierałą, że to mój kolega – opowiadał zawodnik i trener Kolejarza Opole Bogumił Grudziński. Dwukrotny zdobywca brązowego medalu Drużynowych Mistrzostw Polski na żużlu, jeden z liderów Kolejarza połowy lat 60. ubiegłego wieku zachował znacznie więcej wspomnień o przyjacielu.
– W ostatnich latach często odwiedzaliśmy się. Najwięcej czasu poświęcaliśmy oczywiście żużlowi, a zwłaszcza Kolejarzowi, któremu Jurek pozostał wierny do końca kariery i do ostatniej sekundy życia. Pamiętam, jak z Edą wspólnie jeździliśmy na motorach żużlowych i crossowych po obrzeżach Opola. To po zakończeniu kariery była nasza pasja. Wszyscy podkreślają, że Eda był skromny, ale ja też pamiętam go jako zawadiakę, żartownisia i łobuziaka. Podam przykład. Byliśmy na obozie pod Jelenią Górą. Kiedy wszyscy spali, Eda wysmarował każdego jakąś czarną pastą. Jak się zorientowaliśmy to go pogoniliśmy. Zwiał tak daleko, że musiał wracać pieszo prawie 20 kilometrów. Wtedy to my dostaliśmy ochrzan od trenera Stormowskiego. Kilka miesięcy później pokonał samego Ivana Maugera i został najlepszym żużlowcem kuli ziemskiej.
Szczególnie barwnie i ciekawie o naszym mistrzu opowiadał Henryk Grzonka – dziennikarz radiowy, sprawozdawca sportowy i publicysta.
– Należę do nielicznego grona dziennikarzy, którzy na żywo witali trzech mistrzów świata (Szczakiela, Golloba i Zmarzlika). Oczywiście nigdy nie myślałem, że kiedyś poznam pana Jurka, bo jego mistrzowskie wyczyny oglądałem jako nastoletni kibic. Nie wiedziałem, że minie kilkanaście lat, a będę się z nim widywał na stadionie, przeprowadzał rozmowy, zawoził go często po zawodach do domu w Grudzicach. W 30. rocznicę zdobycia mistrzowskiego tytułu w parach zorganizowałem w Rybniku specjalny bieg w wykonaniu Jurka i Andrzeja. Ubrałem ich w kombinezony i ustawiłem na torach, na których startowali w decydującym o tytule wyścigu. Publiczność zgotowała im owację na stojąco. To było coś niezwykłego. Wtedy zrozumiałem, że oni potrzebują takich wrażeń i takich doznań. Kolejne spotkanie zrobiliśmy 10 lat później na 40-lecie sukcesu. Przygotowaliśmy jubileuszowe plastrony i w takich strojach obaj oklaskiwani byli przez publiczność.
Jerzy Szczakiel zmarł dzień przed 47. rocznicą triumfu w mistrzostwach świata, 1 września 2020 roku
Tekst: Donat Przybylski i Piotr Jankowski
Na zdjęciu Jerzy Szczakiel
Fot. Jerzy Stemplewski