Puść Bąka do rady, czyli gorączka przedwyborcza [ROZMOWA]

 Dr Błażejem Chorosiem z Instytutu Nauk i Polityce i Administracji UO rozmawia Ryszard Rudnik

– Jesteśmy w wyborczej gorączce. Jak się panu podoba hasło wyborcze: „Puść Bąka do rady” albo autoprezentacja pewnego kandydata na radnego w Byczynie: ”Pasjonuję się pomocą i uświadamianiem społeczeństwa”.

– Ten pierwszy przykład dosyć mi się podoba, bo świadczy o dystansie do samego siebie, a to moim zdaniem dobra cecha, niezbyt częsta wśród polityków. No i jest to próba kreatywnego przekucia nazwiska w atut. Kandydaci w wyborach samorządowych mają przed sobą trudniejszą kampanię, niż koledzy w wyborach do parlamentu. Jest tu wielu kandydatów, są trzy szczeble wyboru. W dużej mierze jest to pojedynek nie z kandydatami innych list, tylko z koleżankami i kolegami z tej samej listy.

– Dlatego chwytają się każdego sposobu. Jest jednak cienka granica między pomysłowym piarem a śmiesznością.

– Na pewno jest, tylko pytanie, gdzie ona leży. Gdzie indziej pewnie dla nas, obserwatorów, a gdzie indziej dla wyborców. Ja zakładam, że w wyborach do rad gmin, czyli tego najbliższego wyborcy samorządu, największe znaczenie będzie miała opinia dotycząca dotychczasowych rezultatów pracy kandydata na rzecz najbliższego mu środowiska. To tyczy głównie kandydujących radnych, natomiast w przypadku pozostałych to jest kwestia zwrócenia na siebie uwagi. No i rzecz jasna nie bez znaczenia jest tu lista z jakiej się startuje i poparcie dla niej innych znanych osób.

– To oznacza, że w tej powodzi wyborczej plakatozy chodzi głównie o to, żeby być zauważonym?

– Zasadniczo tak, no i kandydaci starają się tą rozpoznawalność pozyskać na różne sposoby. Są takie przykłady, które na początku pan przytoczył, ale również wspólne zdjęcia ze znanymi w środowisku postaciami, co ma dodatkowo uwiarygodnić kandydata w oczach wyborców. W tej kampanii pracują nie tylko samorządowcy, z odsieczą idą parlamentarzyści, politycy z centrali, robią sobie zdjęcia, wspierają na różne sposoby kandydatów na niższym szczeblu.

– W Opolu w tych wyborach startuje zaledwie sześć komitetów, mamy zaledwie trzech kandydatów na prezydenta miasta. Tylko jeden komitet – Arkadiusza Wiśniewskiego nie jest komitetem z szyldem politycznym, co zresztą nie jest symptomatyczne dla wyborów w całym kraju, gdzie kandydaci powszechnie stronią od politycznych szyldów.

– W Opolu mamy specyficzną sytuację w wyborach do Rady Miasta i ta specyfika związana jest z wyjątkowo silną pozycją prezydenta Wiśniewskiego. Przy czym w tych wyborach doszło do oficjalnego obustronnego poparcia  prezydenta i Koalicji Obywatelskiej. Można powiedzieć, że bardziej bez szyldu partyjnego prezydent startował w poprzednich wyborach niż w tych.

– Z jednej strony prezydent Wiśniewski ma poparcie dla swej kandydatury KO, PSL i Lewicy a z drugiej  przecież ekipa prezydenta, Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi, nie licząc Lewicy w tych wyborach do Rady Miasta idą w osobnych komitetach, więc ten szyld partyjny, który pan sugeruje jest takim nie do końca.

– Mamy współpracę Prezydenta z KO w wyborach do sejmiku oraz poparcie dla Prezydenta od KO i Lewicy w wyborach prezydenckich, a rywalizację w wyborach do Rady Miasta Opola. Prezydent był również obecny na konwencji Trzeciej Drogi. Wskazuje to na to, że nie stroni od powiązań z partiami obecnej koalicji rządzącej, ale unika jednoznacznej identyfikacji. To dla niego dosyć wygodna sytuacja. 

Warto zresztą podkreślić, że własne komitety wyborcze prezydentów miast to często spotykane rozwiązanie dla wszystkich tego rodzaju silnych kandydatur w Polsce. Dzieje się tak gdzie nazwisko włodarza gminy jest silną marką polityczną. Widać tu też inne nowe zjawisko – po odcinaniu się od szyldów partyjnych w poprzednich wyborach, w dużych miastach nastąpił powrót do współpracy kandydujących prezydentów miast z partyjnymi ugrupowaniami zwycięskiej koalicji, zwłaszcza z jej najsilniejszym członem, czyli KO.

–  Jesteśmy w połowie dwukadencyjności prezydentów, burmistrzów i wójtów. Jak pan ocenia tej pomysł?

– Limit dwóch kadencji, o ile nie zostanie wycofany, zacznie uniemożliwiać start dopiero od następnej kadencji. Z badań, które realizuję w zespole z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu wynika, że to może oznaczać przymusowe wykruszenie się nawet około 40 procent urzędujących włodarzy gmin. To oczywiście będzie duża zachęta do startu dla nowych twarzy, osób które do tej pory nie startowały, bo obawiały się, że w starciu z urzędującym od kilku kadencji włodarzem po prostu nie mieli by szans. Taką sytuację w pewnym uproszczeniu mamy m. in. w Opolu.

– Jest jednak też druga strona systemu kadencyjnego, Można się postawić w sytuacji trzydziestolatka, dla którego maksimum dwie kadencje, czyli 8 lat, to nie będzie zbyt atrakcyjna perspektywa życiowa dla zostania prezydentem, wójtem czy burmistrzem.

–  Atrakcyjność tych stanowisk jest różna na różnym poziomie. Bycie prezydentem nawet średniego miasta to jest jednak zupełnie co innego, inne wyzwanie niż kierowanie małą gminą. To kwestia prestiżu, ma się do dyspozycji duże pieniądze, co zawsze wiąże się z dużą władzą. Czy dwukadencyjność będzie odstraszała? Myślę, że kandydaci nie kalkulują w sposób, zakładający sprawowanie władzy przez więcej niż dwie kadencje. Choć obecnie takich włodarzy, którzy pełnią swój urząd powyżej trzech kadencji mamy w Polsce ponad 600, czyli około 25 procent. Poza tym popularny burmistrz czy prezydent może mieć bardzo duże szanse w wyborach na wyższym szczeblu. 

– Właśnie, i dlatego ta kadencyjność w samorządach może się nie utrzymać. Gdy parlamentarzyści zorientują się, że odchodzący samorządowcy, zwłaszcza z dużych i średnich miast naturalną koleją rzeczy swoją popularność będą chcieli wykorzystać tworząc dla nich silną konkurencję do mandatów poselskich.

–  Może tak być, choć pewnie nie wszyscy oni będą od razu celowali w parlament. Wielu z nich będzie pewnie chciało wykorzystać swoje doświadczenie na innych szczeblach samorządu, w radach powiatu, starostwach, sejmikach. Część z kolei, zwłaszcza tych z większych miast, może celować w Parlament Europejski. Zresztą obserwujemy też ruch kandydatów w przeciwną stronę: zobaczmy na listy do samorządu, są tam kandydaci, którzy byli jeszcze niedawno posłami.

– No tak, ale to są ludzie, którzy przegrali walkę o mandat poselski i szukają dla siebie nowego miejsca.

– To prawda, choć ten swoisty powrót do korzeni mogą wykorzystać jako trampolinę powrotu do polityki krajowej. Poza tym wielu samorządowców, zwłaszcza tych, którzy nie są działaczami partyjnymi, wraca do rodzinnych biznesów, lokalnych środowisk, z których kiedyś wyszli.

Najnowsze artykuły