Antoni Piechniczek: W Opolu wszędzie miałem drzwi otwarte

10 lipca minęło 40 lat odkąd reprezentacji Polski zdobyła brązowy medal mistrzostw świata. Prowadził ją wtedy Antoni Piechniczek, który na “szerokie wody” piłki nożnej wypłynął w Odrze Opole. W związku z tym przypominamy wspomnieniową rozmowę z legendarnym szkoleniowcem niebiesko-czerwonych.

Pana przodkowie zakładali Ruch Chorzów, a za płotem mieszkał jeden z reprezentantów Polski. Piłka była panu pisana…

Antoni Piechniczek: Chorzowska dzielnica Batory, skąd pochodzę, była specyficzna. Rodziło się tam wielu uzdolnionych piłkarzy. Gerard Wodarz, Teodor Peterek, Gerard Cieślik, Jerzy Wyrobek. Co ulica, to reprezentant. Każda ulica miała swoją reprezentację.

Po raz pierwszy spotkał pan Odrę na swojej drodze w młodym wieku. W ekstraklasie debiutował pan właśnie przeciwko zespołowi z Opola.

Przegraliśmy 0-3 przy w Warszawie przy Łazienkowskiej… Ale o Odrze wiedziałem już o wiele wcześniej, bowiem w barwach MKS-u Ruchu Chorzów rywalizowałem z Odrą w półfinale mistrzostw Polski juniorów. Odra była wtedy bardzo mocna. W Opolu był remis, ale w rewanżowym triumfowaliśmy 1-0 po mojej bramce. Spotkanie w stolicy polskiej piosenki rozgrywaliśmy przy Oleskiej, a idąc pieszo z dworca mieliśmy okazję zobaczyć i poznać całe miasto.

Trenerem został pan mając 31 lat, w swoim drugim sezonie ocierając się o awans do ekstraklasy z BKS-em Bielsko Biała. Jak to się stało, że 33-letni szkoleniowiec został szkoleniowcem Odry?

W Radiu Opole pracował Stasiu Puzyna, mój kolega ze studiów. Często chodziłem na jego mecze w lidze akademickiej. To on podpowiedział działaczom, że w Bielsku jest taki młody chłopak. Jeszcze jak prowadziłem BKS, to wiceprezes Odry Feliks Gruchała przyjechał do mnie do domu i mieliśmy okazję porozmawiać o moim potencjalnym przejściu do Opola. Jak przyjeżdżał, to musiał jednak zatrzymać się parę ulic wcześniej, żeby nikt nie odkrył, że przyjechał do mnie. No i żeby miał czym wrócić (śmiech). Pewnego dnia w przerwie po niedzielnym meczu miałem okazję wybrać się do Opola z żoną, gdzie z działaczami ustaliliśmy, że po sezonie przyjdę do Odry.

Przyjechał Pan z żoną, nie zabierając ze sobą „sztabu”.

Żona przyjechała ze mną jako młoda, pełna ambicji nauczycielka. Uczyła w liceum numer 2. Jedyny problem, jaki się nam narodził, to mieszkanie. Byłem z żoną i dziećmi, chciałem mieć więc trzypokojowe mieszkanie, z czym był duży problem. Ostatecznie się wszystko udało. Zastąpiłem Engelberta Jarka, który jest chyba największą legendą opolskiego klubu. Zadanie nie było łatwe, ale od razu udało nam się awansować. Znaleźliśmy z drużyną wspólny język. Bardzo lubiłem tych chłopców, którzy byli „i do tańca i do różańca”. Mieli też swoje za uszami, ale potrafiliśmy się ze sobą dogadać.

Działacze jasno zakomunikowali, że musi być awans do ekstraklasy?

Powiedzieli, że mają swoje aspiracje. Odra grała już wcześniej w ekstraklasie, był to bardzo doświadczony zespół z takimi piłkarzami jak Bogdan Masztaler, Zbigniew Kwaśniewski i inni. Ponadto miałem okazję współpracować z panem Juliuszem Mariańskim, który koordynował młodzieżowe zespoły. Opolszczyzna od zawsze słynęła z dobrej pracy z młodzieżą. Pierwszym lepszym przykładem jest chociażby Roman Wójcicki. W świat poszło naprawdę wielu piłkarzy, którzy czy to z Odrą, czy z Opolszczyzną byli bardzo mocno związani. Z Małejpanwi Ozimek ściągnęliśmy Józefa Adamca, Józefa Borzęckiego, Alfreda Bolcka. Byliśmy reprezentacją Opolszczyzny, a mi przychodziło tylko to wszystko poukładać. Było to o tyle łatwe zadanie, że piłkarze utożsamiali się z Odrą, a gra w tym klubie była wielkim wyróżnieniem.

Nadal jest możliwe budowanie zespołu na regionalnych piłkarzach?

Pamiętam jak kilka lat temu Odrze udało się awansować do pierwszej ligi, ale jak popatrzyłem na skład, to okazało się, że ten zespół to legia cudzoziemska. Gdy klub był w dołku finansowym, piłkarze przestawali grać. A manager mówił wprost: – Ty tylko przeżyj te dwa miesiące, skończy się sezon, a ja znajdę ci lepszy klub. Tak nigdy nie zbudujemy drużyny. Jeśli mówimy o moim spotkaniu z drużyną, to ja widzę swoją rolę jako trenera tak, że piłkarz musi wykorzystać grę u mnie jako swój etap pośredni. Ale musi tak podnieść swoją klasę, żeby sprzedać go nie za 300 tysięcy, a za 3 miliony euro.
Jak Odra będzie miała szkółkę, z której co roku wyjdzie jeden piłkarz na poziomie ekstraklasowym, a później międzynarodowym w młodzieżowej reprezentacji Polski, to wszyscy będą chcieli tutaj przychodzić grać i trenować.

Do dziś po mieście krążą legendy o pana spacerach z żoną po mieście…

To robiło w zespole i atmosferę i wrażenie. Kibice bardzo to lubili, wiedzieli, że żyję zespołem. Nie było tak, że zrobiłem robotę i nic więcej mnie nie obchodziło. To miało bardzo pozytywne skutki, a piłkarze wiedzieli, że muszą się kontrolować, bo nagle może ktoś zapukać w okno (śmiech).

W Odrze bardzo doceniał pan Zbigniewa Kwaśniewskiego. Sugerował pan selekcjonerowi kadry Jackowi Gmochowi, że  byłby on gotowy zastąpić samego Kazimierza Deynę.

Jacek był moim dobrym przyjacielem, dlatego mogłem sobie pozwolić na takie sugestie. Mówiłem mu, że Kazik nie jest wieczny, może mieć kryzys, albo odpukać – złapać kontuzję. Wtedy w kadrze przydałby się właśnie gracz pokroju Kwaśniewskiego. Gmoch wolał jednak wziąć piłkarza młodszego pokolenia i zdecydował się na Wójcickiego. Nie tylko w mojej, ale i w kibiców ocenie „Kwaśny” był numerem jeden Odry Opole. Swoim dryblingiem i podaniami tworzył sytuacje bramkowe innym. Świetnie korzystali z tego inżynier Wojciech Tyc czy Alfred Bolcek. Zbyszek był niesamowity. Miał tętno 52 uderzenia na minutę w stanie spoczynku, także wiele więcej nie muszę dopowiadać. Mówiłem na niego, że nie jest ferrari, tylko traktorem (śmiech). Był naprawdę nie do zajechania, miałem do niego słabość i wiążą się z nim fajne anegdoty.
Podczas pewnych zawodów bokserskich w Opolu na widowni zasiadła czwórka z Odry: właśnie Kwaśniewski, Tyc, Masztaler i jeden z kierowników Jan Barglik. Po finałach poszli do jednej z restauracji na obiad i wysłali Jasia, żeby kupił papierosy. Problem był taki, że czekali 5, 10, 15 minut i jego nadal nie było. W końcu przyszedł podenerwowany, a chłopcy zapytali co się stało. Okazało się, że jeden z bokserów zrzucił wszystkie papierosy z lady, a Barglik zwrócił mu uwagę. W odpowiedzi go uderzył. „Kwaśny” poszedł do gościa sugerując, że powinien przeprosić Jasia. Pięściarz wyśmiał Zbyszka, więc ten zaprosił go na dwór. Zamknęli się we dwójkę w bramie wjazdowej i trójka moich chłopców czekała co się stanie. Po chwili otwiera się brama i wychodzi „Kwaśny” z uśmiechem na twarzy i mówi „zbierajcie tamtego mistrza” (śmiech). O Zbyszku wiedziałem niemalże wszystko. Jego żona była przedszkolanką, do której chodziła moja najmłodsza córka. Jak czegoś potrzebowałem, to po prostu szedłem do pani Wandzi.

Czy byli tacy piłkarze w Odrze, którzy wykonywali czarną robotę i nie znajdywali się w błysku fleszy?

W moim zespole każdy miał swoją rolę. Zbyszek Kwaśniewski odpowiadał za budowanie akcji, ale dzięki swojej świetnej kondycji pomagał i w obronie. Jak trzeba było, to potrafił przeczytać podanie i przechwycić piłkę. W linii środkowej miałem też Wiesława Korka, który był niesamowicie wszechstronny. Jakbym miał go porównać do innego sportu, to był takim dziesięcioboistą. Był szybki, skoczny, wytrzymały, miał kapitalne warunki fizyczne. W ataku miałem Wojtka Tyca, na prawym skrzydle grał Krystian Koźniewski, na lewym Józef Klose, a po nim Alfred „Ferrari” Bolcek. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze Antoni Kot. Wszyscy w moim zespole się uzupełniali i na tamte warunki mieliśmy naprawdę świetną drużynę. Jeśli czegoś w tym składzie brakowało, to naprawdę tylko lepszej wiosny i mistrzostwa Polski. Jak to zrobić, to tylko z nimi.

Gdy wywalczył pan awans z Odrą do ekstraklasy, na starcie przyszło się zmierzyć z Legią.

Był taki zwyczaj, że jak przeciwnik do nas przyjeżdżał, to dzień przed meczem trenował na naszym boisku, żeby przygotować się na mecz z włączonymi jupiterami. My przed meczami domowymi jechaliśmy do Turawy na zgrupowanie. Stwierdziłem, że warto byłoby zobaczyć warszawian na rozruchu, podpatrzeć ich zagrywki. Więc pojechałem do Opola i czekałem. 30 minut, godzinę, półtorej, a ich nie ma! Powiedziałem kierownikowi stadionu, żeby gasił światła bo nie przyjadą. W dniu meczu spotkałem się z Andrzejem Strejlauem, trenerem Legii i zapytałem czemu nie przyjechali. Co usłyszałem? „Antek, Legia to europejski zespół, my przy świetle gramy co tydzień”. Przegrali z nami 1-4 (śmiech).

To nie było jedyne wielkie zwycięstwo z tym zespołem.

Największe przy Łazienkowskiej, gdzie po pierwszej połowie przegrywaliśmy 0-2 i strzeliliśmy w drugiej połowie pięć bramek. Do dziś ani w pierwszej, ani w drugiej połowie Legia nie straciła pięciu bramek w 45 minut w lidze. Warszawianie przegrali drugą połowę w… przerwie. Wymusiłem od chłopaków, żeby więcej biegali i zaczęli myśleć. Bolcek zagrał wtedy kapitalny mecz, ustrzelił hat tricka. Po tym meczu zrobił się prawdziwy szum wokół Odry. Przestano o nas mówić jako przypadkowej drużynie. Zaczęto mówić o mnie, jako trenerze młodego pokolenia, który potrafi znaleźć wspólny język z piłkarzami. Wspominano też, że trenujemy bardzo mocno. W końcu we wtorki i czwartki mieliśmy podwójne treningi.  We wtorki jeździliśmy do lasu do Turawy biegać. Kiedyś przyszedłem do szatni i powiedziałem chłopakom, że przed nami trudny mecz w Zabrzu, więc pojedziemy do lasu pobiegać. Udało mi się ich zmobilizować, ale stwierdziłem, że posłucham co mają do powiedzenia na ten temat beze mnie. Nastawiłem ucho, a jeden z chłopaków mówi „kur… znowu te choinki!” (śmiech). A później po największych zwycięstwach mówiłem im, że gdyby nie te choinki, to nie udałoby się wygrać (śmiech).

Jak się podobało panu i pana małżonce życie w Opolu?

Rewelacja. Czułem się obywatelem miasta, wszędzie miałem otwarte drzwi. Gdy był festiwal, to dostawałem wejściówki dla vipów. W mieście nie było korków, mogłem je przejechać w 15 minut. Mieliśmy świetną bazę treningową, boisko w Grudzicach, lasy w Turawie. To właśnie w Opolu dzięki Feliksowi Gruchale nauczyłem się zbierać grzyby. Żona też była zachwycona z życia w Opolu, miała świetną pracę, była lubiana przez młodzież.

Do tej pięknej historii brakuje chyba tylko mistrzostwa…

Niewątpliwie… Jak zaczęliśmy przegrywać wiosną 1979 roku, to pojawiły się naciski ze strony działaczy i ludzi z zewnątrz. Mówili, że jednego powinienem odsunąć od zespołu, wprowadzić tamtego. Po czterech latach zacząłem czuć, że coś się wypaliło. W zespole nie było już takiej więzi jak wcześniej. Może piłkarze czuli się zmęczeni psychicznie, może za mocno trenowaliśmy? Wydaje mi się, że gdybym miał swoją dzisiejszą mądrość wtedy, to nieco inaczej bym to poukładał. Trzeba było usiąść z chłopakami pokroju Kwaśniewskiego, Młynarczyka czy Tyca i porozmawiać. Zasugerować, że jak zdobędziemy mistrzostwo, to gramy w Pucharze Mistrzów, a jak tam zakończy się nasza przygoda, to w zimowym okienku załatwimy dobre kluby zachodnie. I tak moglibyśmy dodatkowo zmotywować zawodnika.

Czy to właśnie przygoda w Opolu ukształtowała pana jako trenera?

W reprezentacji też miałem piłkarzy, którzy stwarzali jakieś tam problemy, ale nauczony doświadczeniem, wiedziałem już jak zareagować. Potrafiłem odsunąć od zespołu Jana Tomaszewskiego, posadzić na ławce Andrzeja Szarmacha. Podejmowałem niełatwe decyzje. Niepotrzebne konflikty wywoływali wówczas dziennikarze. Mnie broniło to, że Szarmach po jednym ze spotkań, gdzie nabawił się kontuzji, wrócił do klubu, który później blokował jego grę z orzełkiem na piersi. Przyjechał dopiero na ostatnie zgrupowanie przed samymi mistrzostwami świata w Hiszpanii. Nie wyglądał wtedy dobrze. Miał co najmniej trzy kilogramy nadwagi, a w meczach kontrolnych nie wyglądał jak Andrzej w formie. Mógł tylko podziękować trenerowi z Auxerre, który go nie puszczał. Nie widziałem go przed tymi mistrzostwami pół roku!
Miałem wtedy 40 lat i mówiłem sobie: – Antek, to Twoja jedyna szansa w życiu. Drugi raz nie będziesz już w półfinale mistrzostw świata grał. To było dla mnie być, albo nie być. Nie można sugerować się zasługami, nazwiskiem. Zawsze miałeś takich jak Młynarczyk, Andrzej Buncol, Waldek Matysik, Włodek Smolarek, których wprowadzałeś do reprezentacji i nie zawodzili. W meczach towarzyskich dużo bramek strzelał Andrzej Iwan, więc postawiłem na niego. Dla świętego spokoju mówię, że dziś bym go postawił, ale wtedy byłem taki młody gniewny, że się nie zdecydowałem (śmiech).

W 2019 roku na gali Polskiego Związku Piłki Nożnej wybierano najlepszą jedenastkę stulecia polskiej piłki. Miał pan w tym swój udział, w końcu znalazł się w niej Józef Młynarczyk.

Józek to piłkarz z którym zdecydowanie najdłużej pracowałem. Zaczęło się od Bielska, przez Opole, aż do reprezentacji Polski. To bramkarz, który wygrał ten plebiscyt ze względu na to, że wystąpił na dwóch mistrzostwach świata, rozgrywając na nich 11 spotkań. Żaden z polskich bramkarzy nie ma tylu meczów na imprezie tej rangi. Józek nie łapał kontuzji, jak wybiegał na boisko, to zawsze grał do końca. Mogłem na niego liczyć, podobnie jak inni trenerzy. Może mieć naprawdę wielką satysfakcję, bo konkurencja z jaką przyszło mu się mierzyć była bardzo duża – był Tomaszewski, ze starszego pokolenia Edward Szymkowiak, ale i byli opolscy bramkarze – Konrad Kornek i Franciszek Kściuk. Wybór mógł też paść na całą plejadę młodszej generacji: Jerzy Dudek, Artur Boruc, Wojciech Szczęsny, Łukasz Fabiański. Konkurencja niesamowicie silna, a Józek wygrał w ocenie nie tylko kibiców, ale i fachowców. Wpływ na to miały też na pewno sukcesy z FC Porto, gdzie zdobywał Puchar Mistrzów. Z takiego skromnego chłopaka, który przyszedł do nas do Bielska z Nowej Soli, wyrósł tak wielki bramkarz.

Józef Młynarczyk był też z panem w Afryce, za czasów trenowania jednej z tamtejszych reprezentacji.

Zajmował się bramkarzami, dla których było to wielkie przeżycie, móc poznać kogoś takiego jak Józek. Byli naprawdę zachwyceni, bo w końcu mieli okazję dowiedzieć się, czym jest trening przygotowany właśnie tylko pod bramkarzy. Józek miał bardzo bogaty repertuar ćwiczeń, bo szkolił się w całej Europie, a z biegiem czasu pojawiały się nowe sposoby treningu. W reprezentacji za przygotowanie bramkarzy odpowiadał Piotr Czaja, który swoją drogą był też bramkarzem chorzowskiego Ruchu. W arabskich krajach organizowałem przemiennie w różnych miastach raz w tygodniu konsultacje dla piłkarzy. Kraj był po prostu bardzo mały i dla nikogo nie stanowiło problemu, żeby raz na tydzień przyjechać. Tak więc spotykaliśmy się na treningi, rozgrzewka, odprawa taktyczna i gierka wewnętrzna. Józek jeździł ze mną i zajmował się tam właśnie bramkarzami. Pewnego razu przyleciała do niego żona, która zrobiła absolutną furorę przed wszystkimi bramkarzami na naszych konsultacjach. Śmialiśmy się wtedy, bo wszyscy bramkarze fruwali wtedy w tej bramce grając najlepszą piłkę w swoim życiu, chcąc się przed nią pokazać (śmiech). Młynarczyk miał przy tym wszystkim naprawdę ciekawe życie. W Opolu też miał silną konkurencję, ale był przy tym wszystkim lubiany przez cały zespół i kibiców.

Jak widzi pan występ reprezentacji Polski na mistrzostwach Europy, które przeniesione zostały na 2021 rok?

Jestem optymistą i uważam, że są w stanie wyjść z grupy. Ta drużyna będzie miała już największe możliwe doświadczenie w połączeniu z formą. Robert Lewandowski będzie miał już swoje lata, a praktycznie cały nasz pierwszy skład zagrał już na mistrzostwach Europy, albo mistrzostwach świata. Przeżyli kilku selekcjonerów, a niektórzy z nich pamiętają jeszcze Franciszka Smudę. Mają naprawę niesamowite doświadczenie, które jeśli ma zostać wykorzystane, to właśnie na tych mistrzostwach.
Ponownie stoimy bramkarzami – Wojciech Szczęsny, który jest piłkarzem Juventusu Turyn i w meczach międzynarodowych ma większe doświadczenie niż sam Józef Młynarczyk. Jest też Łukasz Fabiański, który w West Hamie jest liderem zespołu. Wydaje mi się, że tę rywalizację wygra Wojtek, głównie ze względu na swój wiek. Jest on typem piłkarza, który bronienie ma we krwi, było mu to przeznaczone. Fabiański jest niesamowitym rzemieślnikiem, który w całej swojej karierze puścił jednego, może dwa „babole”. Wybroni co się da. Ale Szczęsny przez swój artyzm, nieobliczalność raczej wygra tę rywalizację. Swoją grą przypomina mi bardzo Gordona Banksa, który jest gotowy zaryzykować i pójść na całość. Ma po prostu intuicję, z którą trzeba się urodzić. To jest przewaga Wojciecha nad Łukaszem.
Fabiański to z kolei fantastyczny człowiek, takimi typ, który się ze wszystkim zgadza. Nawet gdy wygrał rywalizację ze Szczęsnym i był gotowy, by zagrać w ważnym meczu, dowiadując się chwilę przed nim, że to jednak Wojtek wybiegnie na boisko, nie postawił się. Nie zbuntował. Nie obraził się. Nigdy nie napluł na trenera, godził się z tym. Potem po kilku miesiącach dostał kolejną szansę i znów nie zawiódł, ale przy ważnym meczu do bramki wszedł Szczęsny. Jestem pełen uznania dla tego chłopaka. Wyobraźmy sobie taką samą sytuację z Tomaszewskim, przecież byłby dym na całą Europę…

Co porabia pan dzisiaj?

Nadal jeżdżę na kursy, dostaję propozycje wygłoszenia wykładu na konferencjach trenerskich. Gdy się rano obudzę, pójdę sobie na spacer, pogadam z choinkami, tylko chłopaków z Odry mi tu brakuje. Pobiegaliby sobie jak sarenki (śmiech)!

Na zdjęciu Antoni Piechniczek podczas przemowy w opolskim ratuszu. Fot. Andrzej Klimek

Najnowsze artykuły