57 lat za obiektywem

Z Jerzym Stemplewskim, nestorem opolskich fotografików rozmawia Ryszard Rudnik.

– Odkąd cię pamiętam, zawsze pracowałeś na dwa aparaty…

– A wiesz dlaczego, po pierwsze film kiedyś miał 36 klatek, a gdy miałem Pentacona Sixa, średni format, lepsza jakość, to on miał tylko 12 klatek, były też do niego filmy 24 klatkowe, ale trudno je było kupić. Jak były ważne wydarzenia, zawsze wolałem zrobić dwa zdjęcia za dużo, niż jedno za mało, dwa aparaty się wtedy przydawały.

– No to ile to już lat?

– W 1966 podjąłęm stałą współpracę z „Trybuną Opolską”, to znaczy, że tych lat jest 57. Wcześniej też się rzecz jasna pasjonowałem fotografią. Mój pierwszy aparat to był Druh, nawet nie mój tylko pożyczany. To było jeszcze w podstawówce w 5 klasie. Wyjechałem na obóz harcerski do Paczkowa i na tym obozie jeden z kolegów miał tego Druha. Robiliśmy zdjęcia i wywoływaliśmy na talerzach ze stołówki, takie były moje początki. Trochę lepiej było w technikum wówczas na Bończyka dziś na Osmańczyka.  Zakumplowałem się tam z Jasiem Berdakiem, chodził klasa wyżej. Mieszkał wtedy z rodzicami na Krakowskiej  a jego ojciec miał pracownię, z porządnym na tamte czasy sprzętem, powiększalnikiem Krokusem, ale z tych lepszych. I Jasiu nas czasami zapraszał do siebie, żeby pooglądać jego najnowsze zdjęcia. Myśmy w tej pracowni jego ojca się w tej fotografii wprawiali.

– A kto cię nauczył fotografować?

– Sam się nauczyłem z książek i prasy fotograficznej. Bo wiesz, książek za dużo wtedy nie było, traktowały o rzeczach podstawowych, o kanonie fotografii, a nowinki były wówczas dostępne w prasie. Mało kto o tym wie, ale uczyli mnie też Amerykanie. W 1968 roku w opolskim Kaempiku, można było dostać dwa branżowe amerykańskie miesięczniki -”US Camera” i „ US Photo”. I w tej ”Camerze” w jednym z numerów namawiali do nauki korespondencyjnej w New York Institute of Pfotography. I ja zamieszczoną tam broszurę akcesyjną  wypełniłem i wysłałem do USA. I wyobraź sobie, przyjęli mnie i przez dwa lata korespondencyjnie uczyli mnie fotografii.

– Ale jak, listownie?

– Nie inaczej, to był koniec lat 60-tych, o Internecie nikomu się nawet nie śniło. Przysyłali mi zadania do wykonania. Na przykład dwa zdjęcia tej samej postaci jedno z lampą jako walorem dodatkowym i trzeba było wskazać, które z nich jest prawdziwe. Albo przysyłali zdjęcie, na którym dużo się działo i miałem za zadanie wybrać z niego pięć oddzielnych kadrów, co potem było przez nich oceniane. Naprawdę dużo się od nich nauczyłem. A po dwóch latach takiej korespondencyjnej nauki przyszła informacja, że ukończyłem szkołę i mogę odebrać stosowny dyplom. Tylko, że ten dyplom za zaliczeniem kosztował 1000 dolarów. W 1970 roku to był w Polsce majątek, rzecz jasna musiałem dać sobie z tym spokój. Ale to jeszcze nic, wysłali mi też informację, że zatrudnią mnie jako fotoreportera  „Newsweeka”, ale ja nie miałem żadnej możliwości, by tam do nich pojechać.

– Trzeba było uciekać z wycieczki z „Orbisem”.

– Pewnie tak, ale człowiek był młody, głupi, no i dal sobie spokój. Nie mieściło mi się w głowie, że taka propozycja w ogóle może być w moim zasięgu.

– A jak to się stało, że zostałeś profesjonalnym fotoreporterem prasowym w Opolu?

– A to było jeszcze przed maturą w 1964. Miałem wtedy fajnego sąsiada, Józka Jakubczaka, i ja mu pokazałem moje zdjęcia, zrobione pewnej dziewczynie na wycieczce w Żelazowej Woli. Powiedział, że zdjęcia rewelacja i zapytał, czy czasem nie chcę pracować dla gazety. Wtedy szef działu sportowego „Trybuny Opolskiej” Mariusz Gągola zaproponował mu współpracę, a że Jakubczak nie chciał rezygnować z innych swoich aktywności, zaproponował, że pójdziemy tam robić zdjęcia we dwójkę. No i tak się zaczęła moja współpraca z „Trybunką”. Gągola to była już wtedy legenda opolskiego dziennikarstwa sportowego. Trzymał w redakcyjnym pokoju rower wyścigowy Bałtyk, potem dopiero Huragany się pojawiły . I nawet raz dał mi się na tym Bałtyku przejechać, to było duże wyróżnienie.

– No i tak z ulicy cię przyjął?

– Nie, były akurat zawody konne w Mosznej i Gągola powiedział, że zrobimy test, czy coś potrafię. Na takich  zawodach byłem pierwszy raz w życiu, zacząłem pytać bardziej doświadczonych kolegów z innych redakcji, gdzie się ustawić, jak skadrować, żeby coś tam wyszło. Zawsze uważałem, że jak czegoś nie wiesz, pytaj bardziej doświadczonych kolegów. No i tam porobiłem zdjęcia, ale zauważyłem, że prawdziwe życie  toczy się poza parkourem, gdzie zawodnicy przygotowują siebie i konie do startu. Poszedłem tam i cyknąłem kilka zdjęć. I wiesz, Gągola to materiału w gazecie wybrał właśnie jedno z nich, a nie te oficjalne z zawodów. I zrozumiałem wtedy, że do zdjęcia potrzebny jest nie tylko aparat, ale też oko i pomysł. Jednym słowem sprawdziłem się na tych zawodach. Wtedy w „Trybunie” Jerzy Grzegorzewicz robił zdjęcia etatowo, a Tadziu Kwaśniewski był redakcyjnym kierowcą. I wysłali go kiedyś do Warszawy po aparat dla Grzegorzewicza, a Tadziu jako to on, wszystkiego ciekawy,  odebrał, dostał też filmy i przy okazji zrobił nim kilka zdjęć po drodze. Wyszły, a że Grzegorzewicz był tuż przed emeryturą, czyli na odchodnym, więc zatrudnili Tadzika jako fotoreportera. Tak zaczynał.

A czym wtedy fotografował fotoreporter prasowy?

– Moim pierwszym takim aparatem był Zenith 3 M, mam go do dziś.  Kupiłem, nie byłem na etacie, musiałem mieć sprzęt własny, też dwuobiektywowego Starta. On się przydawał zwłaszcza do zdjęć sportowych, w ruchu. Bo z powodu centralnej migawki przy pięćsetce wychodziły zdjęcia z niego nieporuszone przy użyciu flesza, czego o Zenithcie nie można było powiedzieć.  Wiesz co, teraz sobie uświadomiłem, że ja jeszcze na początku używałem fleszy jednorazowych, lamp spaleniowych, jeden błysk, jedna lampa, jak na filmach w starym kinie. Dziesięć lamp starczało na dziesięć zdjęć, trzeba było się przykładać, że by nie marnować materiału.

– A teraz czym fotografujesz?

– Teraz fotografuję Canonem, zostałem wierny tej marce. Pierwszego Canona kupiłem w roku 1980. Wracałem z Wrocławia pociągiem i w drogę zabrałem „Gazetę Wrocławską”. Tam wyczytałem ogłoszenie: „Sprzedam nowego Canona A1”. W Opolu wtedy Tadziu Kwaśniewski i Krzysiek Świderski fotografowali Canonami F1, półka niżej. A 1 to była wtedy nowość na rynku. I może nawet bym się nie zainteresował, ale patrzę, gość jest z Opola. Zaśpiewał sobie za ten aparat słono, bo 80 tysięcy złotych, tyle wtedy nowy maluch kosztował. No i co, wziąłem wszystkie oszczędności, kredyt, poza tym cała rodzina się zrzuciła i kupiłem. Potem miałem wystawę, i przyszedł na nią Rysiu Emmerling, prowadził wtedy zajęcia fotografii w Wojewódzkim Domu Kultury.  Obejrzał to moje cudo, usłyszał cenę i mówi: Cholera żeśmy się wcześniej nie spotkali, kilka miesięcy temu byłem w Japonii i mogłem ci tam go kupić o wiele taniej. Dzisiaj używam Canona pełnoklatkowego 5d, tzw.cropa 90d, i bezlusterkowca EOS M50 mkII. mam też Canona 1 ds oraz z pełnoklatkową matrycą Nikona D3. Postęp w sprzęcie jest taki, że praktycznie co dwa lata fotoreporterzy muszą wymieniać aparaty. Do roku 2000 , kiedy jeszcze pracowało się na filmach, gdy kupiłeś aparat mogłeś być pewny, że z dziesięć lat spokojnie ci posłuży. Dziś  technologia robi takie postępy, że dwa lata to jest wszystko, bo każdy sprzęt po takim okresie to jest po prostu zabytek.

– Co zdjęcie to inna historia. A które zapamiętałeś najbardziej?

– Mnóstwo tego było. Powódź 1997, obrona województwa, ale najbardziej pamiętam sesję sprzed 15 lat, gdy w Krakowie w Centrum Chirurgii Serca, prof. Sadowski zgodził się, bym był przy operacji transplantacji. Ubrali mnie jak chirurga i miałem możliwość robienia zdjęć przy operacyjnym stole. Dla mnie to było wielkie przeżycie. Kiedyś indziej dzwoni do mnie szef Sindbada Ryszard Wójcik i mówi, żebym wpadł ze sprzętem, bo ma dla mnie zlecenie niespodziankę. Stawiłem się, a on wiezie mnie na lotnisko w Polskiej Nowej Wsi. Czeka tam na mnie samolot, a na końcu autostrady, ona wtedy kończyła się w Prądach, stoją wszystkie ustawione w rzędzie autobusy Sindbada i mam je obfotografować z lotu ptaka. Pilot nawet wymontował drzwi, żebyśmy ja i jeszcze jednej operator kamery nie musieli patrzeć przez szybę. Ależ nas wtedy wywiało…

– 57 lat, to pewnie archiwa masz pełne…

– Ja już nie ogarniam ile tych zdjęć zrobiłem, rzeczywiście mam przepastne archiwa. Od lat nieodpłatnie przekazuję je sukcesywnie Archiwum Państwowemu, systematycznie dygitalizuję stare negatywy. Tego jest jeszcze tyle, że jak szacuję zajmie mi to jakieś kolejne pięć lat. A za to wydali mi w Archiwum fajną książkę ze zdjęciami Odry. Pamiętam jak prof, Simonides przyszła na promocję tej książki i zdziwiona spytała jak to się stało, że mi pozwolili fotografować rzekę.

– A co w tym dziwnego?

– No bo w czasach PRL-u Odra była rzeką strategiczną. W latach 70-tych nie można jej było fotografować. Dworców kolejowych zresztą też, starsi pamiętają, że na każdym wisiały stosowne tabliczki z przekreślonym fotoaparatem. A co do Odry, jednak legitymacja prasowa umożliwiała fotografowanie rzeki, pani profesor nieprofesjonalnie fotografować rzeki nie mogła.

– Miałeś tych legitymacji prasowych kilka…

– O tak, oprócz legitymacji z „Trybuny Opolskiej”, „Odrzańskiej”, potem nto, miałem też z „Gościa Niedzielnego”. Ta otwierała przede mną wszystkie obiekty sakralne. Na „Gościa Niedzielnego” pozwolili mi nawet zrobić dokładnie 10 zdjęć w pewnym kościele w Sienie, gdzie w ogóle obowiązywał zakaz fotografowania. Miałem też legitymację „Superekspresu”, „Schlesische Wocheblatt”. Jak byłem ostatnio w Toskanii, na legitymację „Wochenblattu” wszędzie się wchodzi za darmo. Pracowałem też jako kamerzysta opolskiej redakcji Telewizji Polonia, pamiętasz, była taka Nicoli Grauso. Dali nam wtedy do ręki kamery po pół miliona, cały czas miałem strach w oczach, żeby się coś temu sprzętowi nie stało. Sporo było tych moich aktywności.

– A dlaczego, jak pamiętam, filmy kolorowe trzymało się kiedyś w lodówce?

– Pamiętasz film „Powiększenie” Antonioniego? Tam główny bohater miał lodówkę na filmy w samochodzie. Bo w wyższej temperaturze traciły swe właściwości. Z tego też powodu kolorowe filmy kupowało się całymi sztangami, nie z oszczędności, ale z powodu jakości, bo tylko wówczas filmy tej samej partii miały podobne parametry. I wystarczyło przy wywoływaniu jednej rolki nastawić naturalne kolory i można było bez poprawek wywołać już całą partię. Teraz to już historia.

– Nie obraź się Jurek, a czy to nie jest już czas na odpoczynek, zasłużoną emeryturę?

– A gdzie tam, ja chwili wolnej nie mam, ciągle w robocie, w rozjazdach, na kolejnych zleceniach. I tak już pewnie będzie do końca życia. I powiem ci: gdy obserwuję swoich rówieśników, to dochodzę do wniosku, że praca człowieka konserwuje, a nicnierobienie posuwa w latach jeszcze bardziej.

Najnowsze artykuły