Polska to jest raj dla satyryka

Z Andrzejem Czyczyłą, znanym opolskim rysownikiem, grafikiem, scenografem teatralnym i filmowym, który w tym roku obchodzi 40-lecie pracy na etacie, a już przygotowuje się do obchodów 50-lecia pracy artystycznej w 2026 roku rozmawia Ryszard Rudnik.

Skąd się u człowieka bierze artystyczna dusza?

Andrzej Czyczyło: U mnie zadziałała scheda rodzinna. Mój dziadek, Karol Czyczyło, miał warsztat malarski w Chrzanowie, to była znana przedwojenna firma o sporej renomie. Dość powiedzieć, że specjalizowała się w wykańczaniu okolicznych willi, no i w odnawianiu kościołów przede wszystkim. Dziadkowi pomagali synowie, wujek Mietek, Zdzisek, Tadek i mój ojciec Władysław, czyli Dziuniek. I on robił w tej firmie za dizajnera. Jako jedyny studiował w Krakowie w prywatnej szkole Terleckiego. Uczył go tam m. in. młody Estreicher, czy malarz i pedagog Karol Homolacs. Ojciec był w firmie dziadka specem od ornamentyki, odpowiadał za stronę projektową. W Chrzanowie, tak jak w całej Polsce prężnie działał przed wojną Klub Sokoła, a w nim funkcjonowała sekcja teatralna. Prowadził ją mój dziadek Karol, i wszyscy jego synowie tam się udzielali. Budowali dekory a jednocześnie grali na scenie i to całkiem niebanalny repertuar.

Czyli były to jednak jakieś fluidy ze sfery genetyki.

Tak to sobie tłumaczę.

A skąd się wziąłeś na Opolszczyźnie.

Wziąłem się stąd, że na Ziemie Odzyskane przyjechała z Chrzanowa najpierw moja mama. Powodów nie znam, ale widocznie była jakaś potrzeba zmiany otoczenia. Można powiedzieć, że matka przyjechała tu na zwiady. Pierwszą pracę dostała w Kluczborku. Zdobyła przyczółek i sprowadziła swoich rodziców a za nią przyjechał tu jej kawaler, czyli mój ojciec. Koniec końców osiedlili się w Krapkowicach.

Opolszczyzna zaraz po wojnie to musiał być dla nich szok kulturowy…

Dzięki temu miałem dzieciństwo bogate w kulturowe wpływy. Do ósmego roku życia jako bajtel mieszkałem praktycznie przy babci, matka, wtedy główna księgowa Zespołu Szkół Zawodowych przychodziła codziennie  na obiady, a na sobotę i niedziele zabierała mnie do rodziców, dziś powiedzielibyśmy, na weekend, ale wtedy nie było weekendów, bo soboty były pracujące. Babcia mieszkała przy krapkowickim pegeerze. Tam było bardzo wymieszane kulturowo towarzystwo, kierowniczy trzon stanowiła przedwojenna inteligencja, nierzadko z przeszłością akowską. Pamiętam nazwiska: kierownik Kwaśniewski, Marcinkiewicz, ten ostatni zresztą przez lata funkcjonował pod innym nazwiskiem, dopiero w 1956 postanowił się ujawnić jako przedstawiciel reakcyjnego podziemia. Przyszedł i powiedział, że tak naprawdę to on jest Marcinkiewicz. Wcześniej pożegnał się z załogą, bo nie był pewien, czy po tym ujawnieniu w ogóle do tego pegeeru wróci. Oprócz enklawy inteligenckiej byli tam jeszcze Rusini, Niemcy, Zabużanie no i tacy jak my, migranci sprzed Buga. Konglomerat rozmaitych ludzi, historii, doświadczeń życiowych. I nikomu to nie przeszkadzało. Pamiętam doroczne dożynki, które odbywały się w Krapkowicach w takiej starej knajpie pani Bitmann, do dziś nie mogę zrozumieć jak to się stało, że właścicielce od przedwojnia pozostawiono ten lokal. On wyglądał jakby żywcem przeniesiona monachijska piwnica: pipy, popielniczki, wyposażenie wnętrz, no po prostu czysta, niczym nieskalana bawarszczyzna. Pamiętam te dożynki, bo zabierano tam dzieci. Pamiętam, że jak chłopy sobie popili, zresztą kobitki też nie stroniły, wtedy zaczynał się taki swoisty mecz kulturowy na przyśpiewki: A to ktoś zaintonował „Razprachaj ty chłopczi koni”, na to ktoś skontrował śląską piosenką, a jak się zaogniło, to i  niemiecka przyśpiewka się pojawiła. No fantastyczna sprawa, nikomu tam do głowy nie przyszło, żeby jakbyśmy to dzisiaj określili „polecieć Kowalskim” i strofować towarzystwo, że „tu jest Polska”. Nikomu to nie przeszkadzało.

I to czerpanie z wielu źródeł kształtowało cię jako chłopaka?

Oczywiście, że tak, czerpałem z tej wielokulturowości, która mnie otaczała, którą traktowałem jak coś normalnego. Nie wiedziałem jeszcze, co to tolerancja, ale czułem, że tak jak jest, jest dobrze, że tak właśnie ludzie powinni ze sobą żyć. Zresztą moja babcia Katarina była Chorwatką, więc siłą rzeczy byłem otwarty na różnorodność. Zwłaszcza w warstwie kulinarnej i obyczajowej. Moja babcia miała dwie figurki Najświętszej Panienki: Matkę Boską Bystrzycką i Maryję z Medjugorje. W zależności od problemów jakie miała do rozwiązania, to się modliła do jednej albo do drugiej.

Byłeś więc dzieckiem zainfekowanym wielokulturowością.

Jak najbardziej, dzięki temu od dziecka byłem tolerancyjny, otwarty na rozmaite inności. One mnie zawsze ciekawiły, intrygowały inspirowały, nigdy odrzucały. W Krapkowicach jeszcze w latach 50-tych dzieci, które nie mówiły po śląsku, nie miały z kim bawić się na podwórku. W szkole największe postępy z nauką języka polskiego robiły dzieci niemieckie, a największe problemy mieli rodowici Ślązacy, którzy znali gwarę, na tyle podobną do języka polskiego, że nie byli wyczuleni na istniejące różnice. Na mojej ulicy Kościuszki w Krapkowicach mieszkały zaledwie cztery polskie rodziny. Myśmy stanowili tam mniejszość. Zresztą w Krapkowicach za moich bajtlowskich czasów powszechnie funkcjonowała nomeklatura poniemiecka . Nie chodziło się na ryby tylko na „Mühlgraben” a nie na młynówkę albo „Arm”, od ramienia czyli na rzeczną odnogę, nie chodziło się na sanki tylko na „Schlitten”. Jak się grało w karty to się miało kolory kreuz, grün, herz, schell. O jakiś tam treflach, kierach nikt nie słyszał. Się wistowało: Co mosz? Herze na stuhl!

Wrażliwość, tolerancję, otwartość na innych wyniosłeś więc z krapkowickiego multikulti, a co wyniosłeś ze szkoły plastycznej?

Tak naprawdę ze szkoły średniej wyniosłem w zasadzie warsztat, background zawodowy  Studia były rozwinięciem, ale już nie odkryciem. Opolski plastyczniak to znakomita szkoła. Przede wszystkim duża kultura szkoły, duża kultura nauczania. Miałem szczęście, że trafiłem na znakomitych pedagogów. Dam taki przykład: profesor Kurek, przedwojenny jeszcze polonista, kiedy omawialiśmy romantyzm, to jednocześnie pojawiały się też wątki z historii sztuki. Z kolei na lekcjach z historii sztuki nauczyciel nawiązywał do tradycji literackich. Wiązała więc przedmioty humanistyczne daleko idąca koherentność, co znakomicie poszerzało horyzonty uczniów, uświadamiało jednocześnie, że rozmaite nurty w kulturze się uzupełniają, przenikają, nie są do końca odrębnym bytem, lecz logicznym zbiorem. Szkołę skończyłem z dyplomem technik-pamiątkarz.

“Czasem wolałbym mieć mniej polityczno-obyczajowych inspiracji”

A kto to taki?

To był taki spec od robienia polskich pamiątek. Oczywiście podbudowane to było ideologicznie, że tu na Śląsku musimy wypracować własne polskie wzorce oparte na polskich tradycjach. Widziano nas jako takich speców od cepeliady. Ale to też miało dobre strony, bo w związku z kierunkiem mieliśmy zajęcia przysposobienia warsztatowego, na przykład przez rok poznawaliśmy tajniki metaloplastyki, stolarstwa. Umiejętności tam zdobyte, bardzo mi się przydają w artystycznym życiu. Zresztą sztuka to rzemiosło.

A po studiach wyszedłeś jako kto?

Jako magister wychowania plastycznego o specjalności grafika. Ale opuściłem mury szkoły już w miarę ukierunkowany. Jeszcze jako student zadebiutowałem w „Szpilkach” w 1976 roku. Mówiłem wówczas, że nie zdzieram butów, bo ze szczęścia lewituję. Jak się rysowało obok Andrzeja Mleczki, Czeczota, Andrzeja Dudzińskiego, czyli obok tuzów, no to trudno było nie odrywać się od ziemi. Dla skromnego studenta to była niezwykła nobilitacja.

„Szpilki” to było wówczas, topowe satyryczne pismo, znane jeszcze od przedwojnia, jak wspomniałeś publikowały tam największe nazwiska polskich rysowników. Jak do tego grona przebił się skromny student wychowania plastycznego z Cieszyna?

Przez przypadek. Na studiach miałem jeszcze ze szkoły nawyk szkicownika, różne rzeczy tam w nim wykonywałem i razu pewnego zajrzał do tego mojego sztambucha nasz asystent Piotr Chrobok i mówi: a dlaczego ty tych swoich satyrycznych rysunków nigdzie nie publikujesz. Ja na to, a gdzie miałbym je publikować? A on, że w przyszłym tygodniu jedzie do Warszawy, żebym coś ekstra przygotował i pojedziemy razem. Poszliśmy do redakcji „Szpilek”, gdzie Chrobok już coś tam publikował, przedstawił mnie: a to jest młodszy kolega i ma rysunki. Pani redaktor spojrzała, spodobało się jej i tak zadebiutowałem.

Co to był za rysunek?

Faceta w glanach, który kopie Amorka, aż mu się wysypały strzały, za to, że ośmielił się go porazić strzałą Amora. Zadebiutowałem więc takim dosyć brutalnym rysunkiem.

Trochę taka kreska z podwójnym dnem.

To były takie czasy, że każdy starał się przemycić jakieś dwuznaczności. Pamiętam jak za każdym razem gratulowaliśmy sobie wzajemnie, gdy udało nam się Mysią przechytrzyć. Na Mysiej w Warszawie mieścił się wówczas urząd cenzury, bez akceptacji której nic się ukazać nie mogło. Mnie przepuścili rysunek z rurociągiem, ewidentnie nawiązującym do Rurociągu „Przyjaźń” z tym, że ten mój miał kształt sierpa. Na początku tej rury założona była membrana i facet w stroju ludowym walił w nią pałką z napisem fonetycznym „Folkmjuzik export”. Tego typu rysunki, gdy udało się je przemycić przez Mysią, uchodziły wtedy za rarytasy.

No to już wiemy jak się dostałeś do prasy, a do teatru?

Również przez przypadek. Z Bolkiem Polnarem, moim szkolnym kolegą zrobiliśmy małą wystawę w Klubie Związków Twórczych na opolskim Rynku. Wielce kultowe to było wówczas miejsce i to niekoniecznie ze względów artystycznych, ale powiedzmy towarzysko-obyczajowych. Och KZT, na portierni niezawodny pan Bronek. Czasem człowiek wracał do domu z niekompletnym filmem i szedł na drugi dzień do pana Bronka, żeby odtworzyć brakujące fragmenty dnia poprzedniego. Panie Bronku jak było? I wtedy pan Bronek odwracał głowę w stronę opolskiego ratusza i mówił: A idź, małpe z siebie robił. W każdym razie rzeczona wystawa to był rok 1980, może 1981, nastąpiła wtedy wymiana dyrekcji Teatru Kochanowskiego, gdzie nastał Włodzimierz Pełenczak. On mnie znał z łamów „Szpilek” a przygotowywał wówczas spektakl Radiczkowa „Żelazny chłopiec” i potrzebował na scenie przerysowania satyrycznego, więc zaprosił mnie do współpracy. Spektakl został zauważony w kraju a nawet za granicą, przy okazji jak jako scenograf poszedłem w ślady ojca i dziadka z sekcji teatralnej Towarzystwa Sokół w Chrzanowie. Wkrótce posypały się kolejne propozycje. Miałem wtedy lat 28, może 29 i z automatu stałem się kimś w rodzaju środowiskowego odkrycia. Mało tego, robiłem warsztaty, dyplomy ze studentami. Mam na koncie realizacje teatralne w Szczecinie, Warszawie, Lublinie, Wałbrzychu, Opolu, Katowicach, Bielsku-Białej, praktycznie w całej Polsce, w niektórych teatrach pracowałem wielokrotnie.

No i w końcu trafiłeś też do telewizji, a stąd do… piłki nożnej.

Też przez przypadek. Autor programu na Canal+ „Podwieczorek u Minimaxa” zaprosił mnie do współpracy, zrobiłem tam scenografię. Błyskawicznie odbył się przed programem montaż, przystąpiono do próby technicznej. Tym się zajmował już reżyser, tymczasem ja się włóczyłem po korytarzu i tam natknął się na mnie zniecierpliwiony producent programu z pytaniem dlaczego mi poszło tak szybko z ustawieniem scenografii a teraz próby techniczne się ślimaczą.  No i to mu się jakoś wbiło w pamięć, że ja się szybko z tym uporałem a reżyser zmitrężył, choć to nieprawda była, bo każda telewizyjna scenografia to jest prototyp, gra świateł, żmudne ustawienia pod oko kamery. To się nie dzieje tak szast prast.  No ale producent ów zapamiętał mnie i gdy rozpoczął edycję tzw. piłkarskich Oskarów w Teatrze Polskim w Warszawie, zaproponował współpracę. Zrobiłem siedem takich gali, do tego dochodziły scenografie studia sportowego Canal+. Kiedyś spytali, czy nie podjąłbym się wykonania trofeum Mistrza Polski w piłce nożnej, no to się podjąłem. Zrobiłem orła z piłką, do tego medale, statuetki Najlepszy Piłkarz Roku. Orzeł z czasem urósł, bo najpierw trofeum miało 45 centymetrów, ale Ekstraklasa się wzmacniała, więc i trofeum musiało przybrać bardziej imponujący rozmiar. Wszystko powstawało w Opolu, w zakładzie Art Odlew Halupczoka.

Podobno do Związku Polskich Artystów Plastyków rekomendował cię sam Eryk Lipiński…

Trochę mi ojcował. Dostałem kiedyś nagrodę w konkursie w Kanadzie, Lipiński był tam członkiem jury i dał mi znać, że chętnie daliby mi tam nagrodę, tylko mają problem z wymówieniem nazwiska i dlatego chcą ze mnie zrezygnować. No to ja im szybko napisałem fonetycznie, że moje nazwisko to Tschitschilo. I w ten sposób moja druga nagroda została uratowana. Po zapaści stanu wojennego Lipiński organizował wystawy zbiorowe w Polskich Instytutach Kultury, w Paryżu, Londynie w Bułgarii i tam zapraszał nas szpilkowców z pracami. Uczestniczyłem w trzech takich wystawach. Co ciekawe, zawsze do propozycji dołączał listę pozostałych uczestników, na wypadek, gdyby czyjaś obecność komuś nie pasowała, ale tam zawsze był odpowiedni dobór nazwisk, więc z tym nie było problemów. Wiele zawdzięczam Erykowi Lipińskiemu. Myślałem nawet, że jeśli kiedyś spotkam jego syna Tomka, to mu powiem, że lata temu miał prawo być o ojca zazdrosny, bo mi bardzo matkował. No i nadarzyła się taka okazja, gdy projektowałem gwiazdę Tomka Lipińskiego dla naszej opolskiej Alei Gwiazd.

Na Opolszczyźnie jesteś znany przede wszystkim z prasowych rysunków satyrycznych. Kiedyś nawet w nto pojawiałeś się z nimi codziennie. Teraz jesteś raz na tydzień w tygodniku O!polska i raz na dwa w dwutygodniku Czas na Opole.

Codzienny rysunek to nie był najlepszy pomysł, bo dobry komentarz, w tym pod postacią kreski, wymaga jednak przygotowania, przemyślenia. Kreska na łamach raz na tydzień – to jest dobry period. Chociaż pojęcie rysunek satyryczny to nie jest jeśli chodzi o moją aktywność strzał w dziesiątkę, wolę gdy mówi się, że uprawiam rysunek publicystyczny, bo te moje kreski to jednak jest forma publicystyki. Ona ma swoją specyfikę, jest dość ulotna, szybko się dezaktualizuje. Choć mam też takie rysunki, które po latach ciągle nie tracą na aktualności.

Zacząłeś współpracę z opolską prasą w nto, ale już cię tam nie ma.

Nie ma, bo z chwilą gdy redakcja została przejęta przez Orlen, czyli właściwie przez PiS nowy redaktor naczelny odrzucił moje trzy rysunki a przez umyślnych, bo widać nie miał odwagi sam mi to powiedzieć w oczy, przekazał, że chętnie dalej widziałby na łamach moje kreski, tylko żebym nie robił rysunków politycznych. To tak jakby wyrwać wilkowi zęby i powiedzieć, idź sobie upoluj owieczkę. No więc po 26 latach współpracy dałem sobie z nimi spokój.

Andrzej Czyczyło jest autorem jednego z najbardziej lubianych opolskich pomników, Brońmy Swego, Opolskiego.

To jest historia ściśle związana z obroną województwa. Ówczesny naczelny nto Maciek Siembieda poprosił mnie kiedyś: Słuchaj, ruszamy z taką rubryką Brońmy Swego, Opolskiego, gdzie czytelnicy będą się z nami dzielić na łamach refleksjami na temat przyszłości regionu. Przydałby się dla tej rubryki znak graficzny. No i wymyśliłem ułana, który stoi przy armacie z lufą wieży Piastowskiej, na straży naszej regionalnej niezależności. Gdy zobaczyłem tych ludzi, którzy na protestach trzymają się za ręce: Ślązaków i Hadziai, Polaków i Niemców, to przypomniały mi się obrazki z dzieciństwa, te wspólne multikulturowe imprezy dożynkowe w krapkowickiej Bierkeller pani Bitmann. I pomyślałem, że ta wspólnota, ta nasza wielokulturowość to jest wartość, która dobrze żeby przetrwała. I gdy batalia o województwo zakończyła się sukcesem, pomyśleliśmy wraz z kierownictwem nto, że warto, by został po niej jakiś trwały ślad. Trzeba przyznać, że pomysł wystawienia pomnika Brońmy Swego, bardzo władzom Ratusza, a prezydentem był wtedy Leszek Pogan, przypadł do gustu. Mogliśmy liczyć na daleko idącą pomoc, wszelkie pozwolenia zebraliśmy w trybie ekspresowym. I pomnik stoi, na wieczną pamiątkę tamtego społecznego zrywu, który nie wiadomo czy kiedykolwiek później miałby szansę się powtórzyć. Tacy byliśmy, my Opolanie, od swojej najlepszej strony.  W każdym razie jest to jedyny w Polsce pomnik inspirowany rysunkiem satyrycznym.

No to jeszcze zatrzymajmy się na trochę przy twojej działalności okołofilmowej.

Zrealizowaliśmy z reżyserem Markiem Pawłowskim trzy filmy, wszystkie dotykają czasów wojennych, są fabularyzowanymi dokumentami. Pierwszy to „Zakazana miłość” rzecz się dzieje w Małej Ścinawie, gdzie podczas wojny przymusowy robotnik zakochał się w Niemce. Film z przemarszu wstydu przez wieś tej pary zresztą się zachował. Myśmy trafili jeszcze do świadków tamtych wydarzeń. Drugim naszym wspólnym filmem był „Uciekinier”, niebywała historia ucieczki z KL Auschwitz, gdzie ekipa więźniów stworzyła fałszywe komando, zrobiła włam do magazynów i w mundurach niemieckich oficerów wyjechała z obozu skradzionym mercedesem, mijając salutujących im wartowników. Auschwitz głęboko tkwił we mnie, pamiętam z dzieciństwa opowieści rodziców, którzy wspominali, że swąd z krematorium docierał aż pod Chrzanów, te opowieści budziły we mnie niebywałą grozę. Auschwitz był dla mnie kwintesencją piekła. ”Oswoiłem” ten obóz podczas kręcenia tego filmu. Nasz główny bohater, Kazimierz Piechowicz, który jest narratorem filmu oprowadzając mnie po obozie opowiadał związane z nim historię. Na przykład wspominał esesmana węgierskiego pochodzenia, który codziennie pławił się w rzeziach, po czym doglądał wywózkę ciał. Jak zabijał małżeństwo z dzieckiem, to najpierw strzelał do dziecka, potem do matki a na końcu do ojca, żeby śmierć jeszcze bardziej bolała. Piechowicz był w grupie do załadunku ofiar, przyznał, że oni trenowali wrzucanie trupów na mary, bo każda niezręczność groziła śmiercią. Auschwitz jawi nam się w barwach czarno-białych, podczas gdy w rzeczywistości był od strony wizualnej niezwykle kolorowy. W wieżyczce przy głównej bramie na suficie lata namalowana jaskółka, plafony obozowej apteki wręcz biją w oczy kolorami. Ten kontrast kolorów i śmierci jest podwójnie zatrważający. Trzeci film to „Dotknięcie anioła”, znów historia oświęcimska, rodziny Schoenkerów, miejscowskiego żydowskiego przedsiębiorcy, który prowadził w Berlinie rozmowy nad otwarciem w Oświęcimu, jeszcze przed KL Auschwitz, biura migracyjnego dla Żydów do Palestyny. Miejsce, które w konsekwencji okazało się piekłem, wstępnie miało być bramą do raju…

Za półtora roku obchodzić będziesz 50-lecie swojej artystycznej działalności. I w związku z tą datą jaka cię nachodzi refleksja osobista?

Że jestem strasznie niedojrzałym facetem. Ciężko mi sobie uzmysłowić, że przeżyłem 72 lata. Wkurza mnie mnóstwo rzeczy, jednak być może fakt, że ten mój gniew jest inspiracją satyryczno-publicystycznej wypowiedzi, dobrze to wpływa na moją psychiczną kondycję. Wolałbym mieć jednak troszeczkę mniej inspiracji polityczno-obyczajowych. Polska to jest niestety płodny kraj dla satyryka. Poza tym gówniarskie, krotochwilne zachowania ciągle we mnie drzemią i to chyba się już nie zmieni.

No mam nadzieję, bo Czyczyło smutas byłby kimś nie do przełknięcia. Dzięki za rozmowę, Andrzej.

RUD

W zawodzie dziennikarskim od 39 lat. Przeszedł całą drogę zawodową poczynając od reportera poprzez publicystę, sekretarza redakcji, zastępcę redaktora naczelnego, wydawcę w regionalnej „Trybunie Opolskiej” a następnie jej kontynuatorce „Nowej Trybunie Opolskiej”. Po przejęciu wydawnictwa przez Orlen złożył wymówienie. Obecnie w „Czasie na Opole” zajmuje się problematyką społeczną.

Najnowsze artykuły