Alfabet Andrzeja Hamady. Litery Z i Ż

Trochę ten alfabet dziurawy, brakuje kilku literek, ale nawet w długim, 98-letnim już życiu bohatera jest tak, że nie każdą literę zostaje wspomnienie, które warto było przechować. Po niektórych, tych znaczących, zostały w domu Andrzeja Hamady, nestora opolskich architektów,  opolanina od 70 lat, materialne pamiątki. A po innych tylko ulotny przebłysk pamięci. Ale skoro już on nastąpił, skoro się jakoś odcisnął, to widocznie z jakiegoś powodu. W jakimś nieuświadomionym sensie był istotny. Dziś prezentujemy jego ostatni akcent.

Z

Zin, mój przyjaciel Wiktor, spotykaliśmy się dość często, przeważnie przekomarzając, który z nas jest bardziej krakowski. Ja mieszkałem czas jakiś na ulicy Blich w Krakowie, a nikt nie wiedział kto to jest. Takiego nazwiska nikt nie kojarzył.  Na moje nieszczęście Zin wiedział: blich to była taka łąka pod miastem gdzie rano na rosie rozkładano lniane płótna, dostawały tam wilgoć i słońce, od czego nabierały bieli. I rzeczywiście w okolicy były jeszcze takie ślady łąk. No i przegrałem rywalizację.

Ż

Żona.  Z taką jedną dziewczyną jeszcze jako student pięć lat chodziłem za rączkę, Niewinne dziewczę było. A kiedyś sobie myślę: kurczę, ja wkrótce będę architektem, gościem z odpowiednim społecznym statusem, więc muszę też ożenić się z kimś adekwatnym, i najlepiej o fizjonomii gwiazdy filmowej. A ta moja Hania to owszem, fajna dziewczyna, no ale żeby gwiazda filmowa to nie.  Żenić się chciałem, bo wiedziałem, że jak pojadę po studiach w Polskę za pracą, to mieszkanie dadzą tylko dla rodziny, a kawalera wsadzą do jakiegoś hotelu robotniczego i będę tam latami gnił. Miałem w Gdańsku kolegę, który był zawodowym fotografem, specjalizował się w portretach. I on wykonał zdjęcie tej mojej Hani. Patrzę, Jezus Maria, przecież to jest gwiazda filmowa. Mam to zdjęcie do dziś. Z Hanusią, która niestety już nie żyje, spędziliśmy razem ponad 50 lat, to było bardzo dobre małżeństwo. A tamto jej zdjęcie ciągle stoi u mnie na biurku.

Studiowałem wtedy i mieszkałem  z ojcem w Gdańsku, wiadomo było, że jeśli ślub, to tylko kościelny. Poszedłem do księdza i pytam ile to kosztuje, ta „co łaska”. A on, że zwyczajowo 400 złotych. A ja byłem biedny jak mysz kościelna, cztery stówki to był dla mnie majątek O nie, pomyślałem, poszedłem do urzędu stanu cywilnego, powiedzieli jakie muszę wykonać formalności, i że o dacie ślubu mnie powiadomią. Wtedy, po wojnie były spore kolejki do ślubnego kobierca.  No tak, ślub cywilny, a ja tu myślę jak o tym ojcu powiedzieć, wstydziłem się. No ale przyszło pismo z urzędu z wyznaczoną datą. Pamiętam, ojciec leżał na kanapie i czytał książkę, ja do niego uderzam z tym pismem i mówię: Tato coś takiego do mnie przyszło. Ojciec wziął, spojrzał raz, spojrzał drugi i patrzy na mnie zdziwiony: Ależ synu to jest informacja o twoim ślubie! Ty się żenisz? A ja mu na to z głupia frant: Tato, a co to za ślub, zwykła rejestracja w urzędzie…

Donat Przybylski

Dziennikarz z ponad 25-letnim stażem, pracował w Radiu Opole, pełnił m.in. funkcję szefa działu sportowego i redaktora naczelnego radia. W Czasie na Opole zajmuje się głównie tematami kulturalnymi, sportowymi i historycznymi.

Najnowsze artykuły