Alfabet Andrzeja Hamady. Litera S cz.2

Samolot 1936. Po raz pierwszy w 1936 leciałem samolotem. To nie był samolot pasażerski, ale słynny  RWD, jednopłatowiec, z dwoma otwartym kabinami, w tej pierwszej siedział pilot, w tej drugiej pasażer. To było w Radomiu, jesienią, ojciec zabrał mnie na pokazy z okazji święta lotnictwa. Zakupione bilety były jednocześnie kuponami loterii, zwycięzcy mogli się przelecieć. Ale pogoda się zepsuła, zrobiło się lodowato, towarzystwo czmyhnęło do domów, myśmy zostali w niewielkiej grupce awiacyjnych fanatyków. Na co organizatorzy stwierdzili: skoro jest was tak mało, no to wszyscy polecicie. Tato ustawił się ze mną w kolejce, ale w ostatniej chwili spękał i wysłał tylko mnie. Posadzili mnie z innym rówieśnikiem na jednym siedzeniu, spięli nas jednym pasem. Pamiętam samolot cały się trząsł, hałas od silnika i śmigła niemiłosierny. Skuliłem się ze strachu zamknąłem oczy i czekam na lot. A tu nic stoimy, ciągle tylko słychać ten hałas i warkot śmigła. Wreszcie  odważyłem się spojrzeć, patrzę, a my lecimy, wszystko na dole takie małe. Było pięknie, choć w otwartej kabinie wiało niemiłosiernie. Rozczarowanie przyszło wraz z drugim lotem: Już po wojnie postanowiłem wrócić z delegacji w  Warszawie do Opola zahaczając o lotnisko we Wrocławiu. Zachęciły mnie reklamy PLL LOT, piękna kabina, uśmiechnięci ludzie, stewardessa rozdająca cukierki. No i lecimy do tego Wrocławia, śladu stewardessy nie ma, w końcu jeden ze zniecierpliwionych pasażerów, pewnie zachęcony tą samą reklamą co ja, zaczął głośno domagać się obecności personelu. Z przodu zza zasłony wychynęła wnet głowa i warknęła: Czego? No i czar prysł.

Staendig. To nazwisko Żyda, któremu przemyciłem do obozu w Płaszowie bochenek chleba. Jako technik budowlany nadzorujący budowę łaźni byłem jedynym Polakiem, który wchodził na teren obozu w Płaszowie. Firma, w której pracowałem wygrała tam przetarg na budowę. Pracowali więźniowie żydowscy, ja miałem jedynie nadzorować prace.  Na miejscu w kantorku rozpoznałem trzech znanych przedwojennych krakowskich architektów, którzy spokojnie mogli sobie poradzić beze mnie, ale jako Żydom, czyli podludziom,  im nie było wolno. To byli wybitni fachowcy, którzy przed wojną wybudowali pół modernistycznego Krakowa. Byłem zaszczycony, że ich poznałem, choć w dramatycznych okolicznościach.   Inżynier Staendig kiedyś do mnie zagadał: Obserwuję pana, na bramie pana w ogóle nie kontrolują, wie pan my tu głodujemy, czy nie mógłby pan dla mojej rodziny przemycić bochenek chleba?

Rzeczywiście wchodziłem  na teren obozu codziennie, z torbą i rulonami rysunków technicznych pod pachą zupełnie bez rewizji. Strażnicy mnie znali, swój kontakt na bramie ograniczaliśmy do zdawkowych pozdrowień. Pomyślałem, dlaczego nie? Wziąłem do torby ten chleb, pomyślałem, że jak na wartowni będzie ten sam skład co zawsze, spróbuję z nim wejść do środka. A jak pojawi się wartownik ,którego nie znam, to się wycofam. Przeszedłem bez problemu, dałem Staendigowi ten bochenek, a on na widok chleba rozpłakał się rzewnymi łzami, byłem w szoku. Wstawał, siadał, znowu wstawał. Wreszcie wydusił z siebie: panie inżynierze, bo tak się do mnie tam mówiło, bardzo na wyrost, jak ja się panu zrewanżuję.  Uspokajałem go, że nie ma takiej potrzeby, że wystarczająca dla mnie jest satysfakcja, że w ten skromny choć sposób mogę pomóc. Ale on się uparł i wyjął z szuflady nulkę. To taki cyrkiel do rysowania małych kółek, od kilku milimetrów. Nulka była firmowa, richterowska, w oryginalnym futerale. Mam ją do dzisiaj. To obok opaski AK moja najcenniejsza pamiątka.

Donat Przybylski

Dziennikarz z ponad 25-letnim stażem, pracował w Radiu Opole, pełnił m.in. funkcję szefa działu sportowego i redaktora naczelnego radia. W Czasie na Opole zajmuje się głównie tematami kulturalnymi, sportowymi i historycznymi.

Najnowsze artykuły