Alfabet Andrzeja Hamady. Litera P

Trochę ten alfabet dziurawy, brakuje kilku literek, ale nawet w długim, 98-letnim już życiu bohatera jest tak, że nie na każdą literę zostaje wspomnienie, które warto było przechować. Po niektórych, tych znaczących, zostały w domu Andrzeja Hamady, nestora opolskich architektów,  opolanina od 70 lat, materialne pamiątki. A po innych tylko ulotny przebłysk pamięci. Ale skoro już on nastąpił, skoro się jakoś odcisnął, to widocznie z jakiegoś powodu. W jakimś nieuświadomionym sensie był istotny.

Pizło. Kolega z klasy. Nazywał się Pizło a na imię miał Benedykt. Klasyczny przykład, gdy nazwisko niespecjalnie z imieniem konweniuje. Strasznie się z niego nagrzewaliśmy. No w końcu Benedykt nie wytrzymał i zmienił nazwisko na… Angrabania. Człowieku, pytaliśmy, skądżeś ty wytrzasnął tą Angrabanię . A on na to, że w rodzinie kogoś takiego miał. I to jest przykład na to, że czasem łatwiej zapamiętujemy trudne nazwiska. Ale też nasze prostackie żarty z Benedykta, że coś pizło z niniejszym Angrabanią się skończyły.

Przemyśl. Moje miasto. Tu też mieliśmy rodzinę, i wielokrotnie w drodze do Lwowa, się u nich przemieszkiwało. Mam związane z tym miastem piękne wspomnienia, a zwłaszcza jedno. To było w czasie wojny, koniec września 1939, gdy Przemyśl został granicznym miastem między okupowanymi przez Rosjan Kresami a wytyczoną przez Niemców Generalną Gubernią. Nasza rodzina postanowiła się wyswobodzić spod sowieckiego jarzma i wrócić z Zimnej Wody do Krakowa. Żeby to uczynić, trzeba było zdobyć specjalne pozwolenie niemieckiej komisji, która od czasu do czasu  rezydowała na granicy w Przemyślu. Ich siedzibą była okazała willa z imponującym ogrodem. Wartę pełnili tam Rosjanie, bo jeszcze Hitler i Stalin doskonale ze sobą współpracowali.  Co jakiś czas Ruscy wpuszczali do środka interesantów. Myśmy się znaleźli na samym końcu ogromnej kolejki za bramą, z marnymi szansami, że do 17.00, a była to godzina graniczna, w ogóle trafimy przed oblicze tej komisji. Ojciec zaszedł od tylu, ale i tam nie było szansy, by wejść. W pewnej  chwili mama mnie wywołała z tej kolejki, znalazła lukę między parkanem a budynkiem, a że zawsze byłem szczupak, założyła, że się tędy przecisnę. Łatwo nie było, ale jakoś  na wdechu poszło. W ten sposób ustawiłem się w kolejce wewnętrznej szczęśliwców, którzy mieli pewność, że w tym dniu zostaną obsłużeni. Fajnie, tylko co ja im powiem. Zacząłem sobie układać zdania po niemiecku. Gdy byłem już drugi, a przede mną stała jedna taka skurczona babina, wyszedł z budynku ruski żołnierz i mówi, że na dzisiaj jest koniec przyjęć. Ta babina dostała szału, zaczęła sołdata szarpać za mundur, lamentować. Ten zgłupiał na tyle, że podniósł rękę i uchylił przed nią drzwi. Babka wparowała do środka, a ja do żołnierza mówię, jestem jej rodzina, wtedy i mnie wpuścił. W takim korytarzyku brali od nas dokumenty i wzywali już po nazwisku. Wszedłem do pokoju, przy trzech biurkach siedziało trzech niemieckich oficerów, a ja po niemiecku ledwo, ledwo, Nie to co ojciec, który znał niemiecki perfekt. Sobie myślę, o co ten Niemiec mnie zapyta. On do mnie coś mówi, z tych nerwów nic nie rozumiem, ale przez okno zobaczyłem, że po ogrodzie kręci się ojciec, który jakoś tam się przedostał.  Więc ja pokazuję na ogród i  mówię do tego oficera „Fater im Garten”, no po prostu przyszły mi słowa do głowy, w konsekwencji historyczne. Oficer podszedł do okna i mówi : „Herr Hamada kommen Sie hier” i ojciec już wszystko z nim dla nas załatwił. Dostaliśmy pozwolenie, mogliśmy wrócić do Krakowa.

Piwo. W gimnazjum w Krakowie obowiązkowo chodziliśmy na niedzielne szkolne msze do św. Anny. I po tej mszy starsi koledzy całą grupą umawiali się na Rynku na piwo. Jak ja im wówczas zazdrościłem tego, że są już z  nich prawdziwi mężczyźni, bo tylko prawdziwi mężczyźni piją piwo. I kiedyś tak się złożyło, że ojca oddelegowali na dłuższy czas do Gdyni, gdzie miał stworzyć system kolejowego transportu w porcie. A tu jak raz do domu puka jakiś gość ze skrzynką piwa: Dzień dobry pan inżynier Hamada jest, bo to prezent dla pana inżyniera. No to wziąłem. Stała jakiś czas ta skrzynka, aż kiedyś nie wytrzymałem i postanowiłem tego piwa spróbować. Nie smakowało mi, jakieś takie gorzkie, ale łyk do kolacji dlaczego nie, potem dwa łyki do kolejnej kolacji, trzy łyki do następnej.  I zanim ojciec z tej Gdyni po jakimś dłuższym czasie wrócił, po piwie śladu nie było. Od tego czasu piwo to jest mój ulubiony napój.

Donat Przybylski

Dziennikarz z ponad 25-letnim stażem, pracował w Radiu Opole, pełnił m.in. funkcję szefa działu sportowego i redaktora naczelnego radia. W Czasie na Opole zajmuje się głównie tematami kulturalnymi, sportowymi i historycznymi.

Najnowsze artykuły