Logika równi pochyłej [KOMENTARZ]

Nie wiem, czego oczekiwał Donald Tusk po wyborach samorządowych, zostawmy to tym wnikliwym komentatorom, którzy po jego oczach to rozpoznają. Wiem natomiast, że porównywanie wyborów parlamentarnych i samorządowych jest bez sensu.

Z wielu powodów. Zacznijmy od frekwencji: nie wiadomo skąd się u obserwatorów polskiej sceny wzięły kalkulacje, że społeczna mobilizacja w wyborach 15 października może się powtórzyć. Otóż historia tego nie potwierdza. Największą frekwencję w wyborach samorządowych mieliśmy w 2018 roku, kiedy po raz pierwszy przekroczyliśmy barierę 50 procent. Po raz drugi w historii, choć z nieco słabszym wynikiem, dokonaliśmy tego w 2024 roku.

To, że wielu obserwatorów i polityków w cichości serca oczekiwało, że 7 kwietnia wbije się populistycznej prawicy w Polsce ostatni gwóźdź do trumny i te życzenia się nie spełniły, wcale jeszcze nie oznacza, że PiS się wzmacnia. On tylko wolniej słabnie.

Z tych samych powodów powyborcza euforia niektórych polityków opozycji, którzy oczami wyobraźni już widzą swój triumfalny powrót i straszą rządzących więzieniem, jest po prostu śmieszna i brzmi jak próba zaczarowywania rzeczywistości. To przed nimi bowiem rysuje się coraz bardziej realnie perspektywa rozliczeń, jako konsekwencja łamania prawa, nadużyć, prywaty i niekompetencji. To oni są dziś przedmiotem zainteresowania prokuratury, to im NIK zarzuca szereg nieprawidłowości, a czy przestępstw, pewnie wkrótce okaże się w sądzie. To nad nimi ciągle wisi wyrok wydany przez Polaków 15 października i jeden czy dziesięciu radnych więcej, kilku dodatkowych wójtów czy burmistrzów tego nie zmieni. Kolejność rzeczy jest więc taka: Najpierw będą musieli ponieść konsekwencje nadużyć swojej władzy i co najwyżej mogą sobie czas pokuty osładzać myślą o zemście.

Wzmożenie jakie wybuchło w PiS po ostatnich wyborach w gruncie rzeczy nie bierze się z poczucia zwycięstwa, lecz skutecznej obrony przed czarnym scenariuszem, który był płonną nadzieją dla rządzących a jednocześnie spędzał sen z powiek dzisiejszej opozycji. Stąd biorą się te wszystkie argumenty w stylu: mówili, że PiS obroni się tylko w jednym sejmiku a tymczasem będziemy rządzić w pięciu. To nie są argumenty z frontu zwycięzcy, który wylicza swoje triumfalne postępy, ale z okopów, w których obrońca stracił strategiczną inicjatywę i podlicza rubieże, które w bilansie strat udało mu się jeszcze zachować. Bo w polityce bardziej niż statystyka liczą się tendencje a te PiS -owi wraz z przystawkami nie sprzyjają.

Wybory kwietniowe poza wszystkim pokazały, że nadzieją sił demokratycznych w Polsce pozostaje koalicja 15 października, która stwarza jedyną na razie skuteczną barierę przeciwko prawicowym populistom. I można oszukiwać rzeczywistość, tak jak PiS twierdzeniami, że wygrali po raz dziewiąty,  skoro już od ósmego kolejny raz ich wpływy w państwie się kurczą, a półka z fruktami władzy robi się coraz skromniejsza i krótsza. Ale to też wskazówka dla rządzących, że szybko wpływów PiS-u wykorzenić się nie da i nie warto nie doceniać przeciwnika. Tyle, że koalicja 15 października okazała się po raz wtóry jedynym skutecznym narzędziem, by go wyeliminować. Potrzebna jest tylko konsekwencja, rozsądek w działaniu, współpraca, rozumienie na czym polega kompromis. I duża doza cierpliwości.

W trzy miesiące nie da się wszystkiego odwrócić, naprawić zdemolowane państwo i spełnić przy okazji wszystkie wyborcze obietnice. Zwykle dla nowego rządu trzy miesiące to był czas spokoju, jaki dawała mu opozycja. Dziś w wydaniu rzeczywiście totalnej opozycji, to ma być czas wystawienia rachunku. Oczekiwanie spełnienia wszystkiego, czego im u władzy nie udało się zrobić przez 8 lat.

Zawsze jednak lepiej się wolniej wzmacniać niż wolno słabnąć.

Ryszard Rudnik

Najnowsze artykuły